Polskie uzdrowiska kojarzyły się do niedawna z pewną siermiężnością i sanatoryjnymi molochami, nawiedzanymi przez schorowanych emerytów i rencistów. No, może jeszcze z turnusowymi romansami i wieczorkami. Jak w tym w starym dowcipie z długą brodą o pojedynczych światełkach niewierności , rozbłyskujących na mapie Polski wszędzie tam, gdzie mąż zdradza swoją żona, lub żona męża. Tylko nad Ciechocinkiem niebo rozjaśniała wielka łuna.
Ten wizerunek od dawna nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nie tylko Ciechocinek, wciąż ważne miejsce na uzdrowiskowej mapie, ale i 44 pozostałe polskie miejscowości o statusie uzdrowiska zmieniły się nie do poznania. Wypiękniały, wymłodniały, zainwestowały w nowoczesną bazę leczniczniczo-rehabilitacyjną oraz turystyczną i sportowo-rekreacyjną. Bo dziś - na konkurencyjnym europejskim rynku - uzdrowiskowe dziedzictwo historyczne, długoletnie tradycje, naturalne kopaliny czy lecznicze wody – to tylko podstawowa baza do zachęcenia potencjalnych kuracjuszy (zwłaszcza tych pełnopłatnych, przyjeżdżających z własnego wyboru), którą trzeba uzupełnić dodatkowymi usługami, atrakcjami i odpowiednim standardem. Oczywiście, w dużej mierze ten najważniejszy klient polskich sanatariów to wciąż kuracjusz, którego pobyt finansuje Narodowy Fundusz Zdrowia. Ale nowoczesne ośrodki spa i welness, doskonale wyposażone i oferujące atrakcyjne pobyty rekreacyjno-rehabilitacyjne, często jednak znacznie więcej korzystają z uzdrowiskowej otoczki konkretnej miejscowości, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Pod koniec ubiegłego roku, dość szerokim echem odbiła się niefortunna prasowa wypowiedź jednego z urzędników Ministerstwa Zdrowia, który stwierdził, że 10 polskim miejscowościom (w tym mojemu rodzinnemu Sopotowi) grozi odebrania statusu uzdrowiska, ponieważ nie spełniają one określonych norm i standardów. Ministerstwo Zdrowia dość szybko wycofało się z tych stwierdzeń, m.in. po błyskawicznym proteście Stowarzyszenia Gmin Uzdrowiskowych RP, ale pewien niepokój pozostał, nie mówiąc o ewidentnych szkodach wizerunkowych. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy Polska Organizacja Turystyczna w roku minionym i bieżącym promuje na rynkach zagranicznych ofertę polskich uzdrowisk. Nasi najbliżsi konkurenci na tym trudnym rynku - Niemcy, Słowacy, Czesi, Węgrzy i Austriacy tylko zacierali z pewnością ręce, czytając doniesienia o „kłopotach” polskich uzdrowisk.
A ja zastanawiam się, kogo tak naprawdę polskie uzdrowiska dziś obchodzą, skoro główne doniesienia w polskich mediach na ich temat z reguły wiążą się z negatywnymi informacjami. I jakoś rzadko zdajemy sobie chyba sprawę z faktu, że im większa ilość osób, które skorzystają z uzdrowiskowych walorów, tym mniej w dłuższej perspektywie pacjentów w szpitalach. I wiedza taka, poparta przecież odpowiednimi statystykami, nie przekonuje ani Ministerstwa Zdrowia, ani tym bardziej szefów NFZ, że może warto poświęcić więcej uwagi tej, dość specyficznej i specjalistycznej część niewydolnego od dawna systemu usług medycznych. Na pewno lepiej rozumieli to politycy i rządzący w II RP, w której funkcjonowało 440 miejscowości uzdrowiskowych!
Zastanawiam się też, czy najmłodsze pokolenie Polaków, do którego zalicza się mój cotygodniowy rodzinny adwersarz z tego bloga, rozumie potrzebę nie tylko utrzymania, ale i stałej rozbudowy oraz modernizacji polskich uzdrowisk? Bo skąd mogą oni czerpać swoją wiedzę na ten temat, skoro uzdrowiska są najczęściej (nie z własnego wyboru) negatywnym bohaterem krajowych mediów?
Wojciech Fułek
Wszystko dla wszystkich?
Przypuszczalnie nigdy nie byłem w żadnym uzdrowisku. Takim uzdrowisku-uzdrowisku, bo wyjazd do Zakopanego na narty się nie liczy. Sopot jest wyjątkiem, ale tylko dlatego, że tam zwykłem kiedyś żyć. Zresztą z infrastruktury uzdrowiskowej Sopotu nie korzystałem nigdy, chyba że policzyć okazyjne obmycie rąk pod uzdrowiskowym grzybkiem. Dlatego moja wiedza w tym zakresie jest niepokojąco i obraźliwie wręcz skromna.
Wiedzę z zakresu uzdrowisk czerpię przede wszystkim z literatury. Widzę panów pod kocykami, wożonych na wózkach w jesiennym lesie, widzę anemiczne młode panny z guwernantkami i tym podobne obrazki. Przypominam sobie „Czarodziejską Górę” Manna i suchotniczy Otwock z powieści Grzesiuka. Jak wygląda uzdrowisko anno domini 2014 – nie mam pojęcia, ale jakkolwiek bym go sobie nie wyobrażał, to ciężko mi jest połączyć ten wizerunek z rodzinnym Sopotem.
Mimo że nad morzem nie mieszkam od dłuższego czasu, to patrząc z daleka, oraz podczas okazjonalnych wizyt w Sopocie widzę ciągle ten sam problem. Od dłuższego czasu Sopot, niczym ta młoda panna – atrakcyjna, zdolna i ambitna, ale zupełnie niezdecydowana, nie do końca wie, jakim miastem chciałby być. Pal licho, gdyby był jakimś pomniejszym miastem, które ledwo ma środki na wybudowanie jednego nowego obiektu rocznie. Pech chciał, że pieniądze – zarówno z turystyki, jak i z Unii – płynęły tu zawsze szerokim strumieniem i można było realizować, co tylko dusza zapragnęła. Więc Sopot-uzdrowisko sprzed lat z czasem rozrósł się w Sopot sportowy, Sopot kulturalny, Sopot muzyczny, Sopot biznesowy, Sopot turystyczny i Sopot imprezowy. Wszystkiego po trochu, a niczego do końca.
Nie żebym krytykował przezorność i szerokie spektrum zainteresowań władz. Popieram dywersyfikacje, bo jak mówi mądra prawda dotycząca inwestowania, trzeba mieć zarówno kamienicę, jak i złoto. Nieruchomości będą zyskiwały na wartości szybciej, ale zawsze może się zdarzyć, że przyjdą Niemcy i trzeba będzie uciekać – wtedy bierzemy złote obrączki oraz inne wisiorki i uciekamy do Anglii przez Danię lub Rumunię. Tak samo całkiem uzasadnione jest i zrozumiałe, że Sopot inwestuje w salę widowiskowo sportową z jednej strony, z drugiej dba o organizację konferencji biznesowych, a jeszcze z trzeciej rozbudowuje dom uzdrowiskowy. Ale wszystkiego pogodzić się nie da.
Ja mam w głowie tylko jeden wizerunek Sopotu. Miasta, które jeszcze do niedawna mogło się pochwalić całkiem ciekawym programem kulturalnym, a teraz zamieniło się w imprezowy tygiel, w którym hektolitry przelewanego za warszawskie złotówki alkoholu, mieszają się z masowymi imprezami, które nijak mają się do wizerunku miasta. Rozumiem, że nie można się przez kolejny wiek trzymać secesyjnego image'u miasta, ale warto też mieć jakąś wizję dla miasta. Teraz jedyną wizją jest „dużo wszystkiego”. I powstaje wielkie centrum handlowe na miejscu dworca kolejowego. Mądre badania podobno wykazały, że potencjał jest i ludzie przyjdą. Ale czy na pewno tego potrzebują mieszkańcy Sopotu? Wydaje mi się, że lepiej żyłoby im się w uzdrowiskowym mieście, gdzie zamiast betonowego placu na początku monciaka rośnie paręnaście spokojnych i zupełnie normalnych drzewek.
Tadeusz Fułek