Wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych nie zbawi świata i nie rozwiąże wszystkich polskich problemów, jak próbuje nam wmówić Paweł Kukiz. Ale z możliwych systemów wyborczych jest to rozwiązanie najsensowniejsze. Bronię JOW-ów, bo spotkał je niesprawiedliwy atak ze strony niektórych ekspertów. Bronię JOW-ów, bo Paweł Kukiz tego zrobić nie potrafi.
REKLAMA
1. To bzdura, że wprowadzenie JOW-ów sprawi, że dwie największe partie zawłaszczą Sejm.
To największy zarzut politologów-celebrytów: ich zdaniem jednomandatowe okręgi wyborcze wyeliminują z gry niewielkie partie, a posłami zostaną wyłącznie przedstawiciele dwóch największych. Jako dowód na poparcie swojej tezy przedstawiają skomplikowane wyliczenia. Dzielą kraj na fikcyjne okręgi jednomandatowe, sprawdzają, która partia ma w nich największe poparcie, i na tej podstawie „przydzielają” okręgowi posła z tej, która w danym okręgu „prowadzi”. A to kompletne nieporozumienie. Eksperci nie uwzględniają podstawowej zalety JOW-ów: głosowania nie na szyld partyjny, ale na nazwisko. Nie można przewidzieć wyniku wyborów do Sejmu w systemie jednomandatowym, bo nie wiadomo, kogo w danym okręgu wystawi PO czy PiS, nie wiadomo też, czy nie pojawi się zupełnie nowe, świeże nazwisko lokalnego lidera. Wyliczenia są więc oparte na absurdalnych założeniach. Na poparcie swojej tezy eksperci często przytaczają argument z Senatem – że po wprowadzeniu w obecnej kadencji JOW-ów w wyborach do Senatu, aż 94 na 100 senatorów pochodzi z PO lub z PiS. Jest to całkowicie chybiony, a nawet wręcz perfidny argument. Dlaczego perfidny? Bo eksperci ci zdają się zapominać, że przed wprowadzeniem JOW-ów w wyborach do Senatu w kadencji 2007-2011 PO i PiS miały łącznie 99 mandatów! Widać więc wyraźnie, że JOW-y nie zwiększyły upartyjnienia wyższej izby polskiego parlamentu, lecz zmniejszyły je. Pojawia się też pytanie, dlaczego eksperci ci posługują się przykładem Senatu, a nie na przykład wyborów na prezydentów miast albo do rad gmin. Przecież wybory na prezydentów miast w obecnym systemie to nic innego, jak swoiste JOW-y. Tymczasem w ponad połowie z 16 miast wojewódzkich w przeprowadzonych w zeszłym roku wyborach wygrali kandydaci, którzy nie byli ani z PO, ani z PiS. Jeszcze lepiej wygląda sytuacja w wyborach do rad gmin, które również odbywają się w JOW-ach – tam przytłaczająca większość wybranych radnych nie wywodziła się z dwóch wielkich partii. Dlaczego więc tak wysoki jest wskaźnik upartyjnienia Senatu? Wynika to z dwóch przyczyn. Po pierwsze z dużych okręgów wyborczych (porównaj np. z wyborami do rad gmin), a po drugie z nikłego zainteresowania wyborami do Senatu – wyborcy wiedzą, że senatorzy niewiele mogą (porównaj z wyborami na prezydentów miast). W tym kontekście warto zauważyć, że wybory do Sejmu, gdyby wprowadzono JOW-y, odbywałyby się w okręgach 4,5 raza mniejszych od tych senackich oraz że cieszą się one znacznie większym zainteresowaniem wyborców.
To największy zarzut politologów-celebrytów: ich zdaniem jednomandatowe okręgi wyborcze wyeliminują z gry niewielkie partie, a posłami zostaną wyłącznie przedstawiciele dwóch największych. Jako dowód na poparcie swojej tezy przedstawiają skomplikowane wyliczenia. Dzielą kraj na fikcyjne okręgi jednomandatowe, sprawdzają, która partia ma w nich największe poparcie, i na tej podstawie „przydzielają” okręgowi posła z tej, która w danym okręgu „prowadzi”. A to kompletne nieporozumienie. Eksperci nie uwzględniają podstawowej zalety JOW-ów: głosowania nie na szyld partyjny, ale na nazwisko. Nie można przewidzieć wyniku wyborów do Sejmu w systemie jednomandatowym, bo nie wiadomo, kogo w danym okręgu wystawi PO czy PiS, nie wiadomo też, czy nie pojawi się zupełnie nowe, świeże nazwisko lokalnego lidera. Wyliczenia są więc oparte na absurdalnych założeniach. Na poparcie swojej tezy eksperci często przytaczają argument z Senatem – że po wprowadzeniu w obecnej kadencji JOW-ów w wyborach do Senatu, aż 94 na 100 senatorów pochodzi z PO lub z PiS. Jest to całkowicie chybiony, a nawet wręcz perfidny argument. Dlaczego perfidny? Bo eksperci ci zdają się zapominać, że przed wprowadzeniem JOW-ów w wyborach do Senatu w kadencji 2007-2011 PO i PiS miały łącznie 99 mandatów! Widać więc wyraźnie, że JOW-y nie zwiększyły upartyjnienia wyższej izby polskiego parlamentu, lecz zmniejszyły je. Pojawia się też pytanie, dlaczego eksperci ci posługują się przykładem Senatu, a nie na przykład wyborów na prezydentów miast albo do rad gmin. Przecież wybory na prezydentów miast w obecnym systemie to nic innego, jak swoiste JOW-y. Tymczasem w ponad połowie z 16 miast wojewódzkich w przeprowadzonych w zeszłym roku wyborach wygrali kandydaci, którzy nie byli ani z PO, ani z PiS. Jeszcze lepiej wygląda sytuacja w wyborach do rad gmin, które również odbywają się w JOW-ach – tam przytłaczająca większość wybranych radnych nie wywodziła się z dwóch wielkich partii. Dlaczego więc tak wysoki jest wskaźnik upartyjnienia Senatu? Wynika to z dwóch przyczyn. Po pierwsze z dużych okręgów wyborczych (porównaj np. z wyborami do rad gmin), a po drugie z nikłego zainteresowania wyborami do Senatu – wyborcy wiedzą, że senatorzy niewiele mogą (porównaj z wyborami na prezydentów miast). W tym kontekście warto zauważyć, że wybory do Sejmu, gdyby wprowadzono JOW-y, odbywałyby się w okręgach 4,5 raza mniejszych od tych senackich oraz że cieszą się one znacznie większym zainteresowaniem wyborców.
2. Dzięki JOW-om w Sejmie będzie liczna grupa niezależnie myślących i samodzielnie podejmujących decyzje posłów.
Krytyka JOW-ów opiera się na tym, że małe partie zostaną dzięki nim „wycięte” z podziału mandatów. Ale nikt w tej dyskusji nie wspomina, że część patologii, które pojawiają się w wielkich partiach, dotyka również tych małych – jak na przykład to, że posłowie są maszynkami do głosowania. Dzięki wprowadzeniu JOW-ów w Sejmie będzie kilkudziesięcioosobowa reprezentacja posłów niezależnych, którzy trafią tam nie dzięki szyldowi, ale dzięki swojemu nazwisku i kompetencjom. Będą oni samodzielnie analizować i samodzielnie decydować. W takim Sejmie nie byłoby możliwe przepychanie w kilka dni napisanych na kolanie ustaw takich, jak ta o OFE. Dziś kandydat niezależny w ogóle nie może startować do Sejmu. Ktoś, kto chce spróbować swoich sił, musi uzyskać zgodę jednej z wielkich machin partyjnych – partii, która ma na tyle liczne struktury ogólnokrajowe, że jest w stanie zarejestrować kandydatów w ponad połowie okręgów.
Krytyka JOW-ów opiera się na tym, że małe partie zostaną dzięki nim „wycięte” z podziału mandatów. Ale nikt w tej dyskusji nie wspomina, że część patologii, które pojawiają się w wielkich partiach, dotyka również tych małych – jak na przykład to, że posłowie są maszynkami do głosowania. Dzięki wprowadzeniu JOW-ów w Sejmie będzie kilkudziesięcioosobowa reprezentacja posłów niezależnych, którzy trafią tam nie dzięki szyldowi, ale dzięki swojemu nazwisku i kompetencjom. Będą oni samodzielnie analizować i samodzielnie decydować. W takim Sejmie nie byłoby możliwe przepychanie w kilka dni napisanych na kolanie ustaw takich, jak ta o OFE. Dziś kandydat niezależny w ogóle nie może startować do Sejmu. Ktoś, kto chce spróbować swoich sił, musi uzyskać zgodę jednej z wielkich machin partyjnych – partii, która ma na tyle liczne struktury ogólnokrajowe, że jest w stanie zarejestrować kandydatów w ponad połowie okręgów.
3. JOW-y sprawią, że w Sejmie mniej będzie „spadochroniarzy” oraz nieznanych i niepopularnych zawodowych działaczy partyjnych.
Częstym zjawiskiem jest wystawianie przez duże partie na „jedynkach” „spadochroniarzy”, czyli ludzi kompletnie niezwiązanych z okręgiem, czy zawodowych działaczy partyjnych – których jedyną zasługą jest posiadanie wystarczająco dużej liczby partyjnych „szabel”. Są to najczęściej mało znani i niepopularni wysoko postawieni funkcjonariusze partyjni, którzy w ogóle nie zajmują się sprawami wyborców, ale skupiają się wyłącznie na walce o pozycję w partii poprzez rozdawanie synekur. W obecnym systemie wyborczym ci kandydaci zawsze zostają posłami. Dlaczego? Obowiązująca ordynacja premiuje „jedynki” na listach. Osoby z pierwszego miejsca listy dużej partii już na starcie mają mandat w kieszeni. Inaczej będzie po wprowadzeniu JOW-ów. Platforma nie wystawi w JOW-ie, nawet w okręgu, w którym ma bardzo duże poparcie, „spadochroniarza”, wiedząc, że kandydatem PiS-u będzie lokalny lider z dużym społecznym poparciem. Dobór kandydatów będzie z konieczności staranniejszy, bo inaczej partia straci mandaty. Wystawianie niepopularnych, zawodowych działaczy czy „spadochroniarzy” po prostu nie będzie się opłacało.
Częstym zjawiskiem jest wystawianie przez duże partie na „jedynkach” „spadochroniarzy”, czyli ludzi kompletnie niezwiązanych z okręgiem, czy zawodowych działaczy partyjnych – których jedyną zasługą jest posiadanie wystarczająco dużej liczby partyjnych „szabel”. Są to najczęściej mało znani i niepopularni wysoko postawieni funkcjonariusze partyjni, którzy w ogóle nie zajmują się sprawami wyborców, ale skupiają się wyłącznie na walce o pozycję w partii poprzez rozdawanie synekur. W obecnym systemie wyborczym ci kandydaci zawsze zostają posłami. Dlaczego? Obowiązująca ordynacja premiuje „jedynki” na listach. Osoby z pierwszego miejsca listy dużej partii już na starcie mają mandat w kieszeni. Inaczej będzie po wprowadzeniu JOW-ów. Platforma nie wystawi w JOW-ie, nawet w okręgu, w którym ma bardzo duże poparcie, „spadochroniarza”, wiedząc, że kandydatem PiS-u będzie lokalny lider z dużym społecznym poparciem. Dobór kandydatów będzie z konieczności staranniejszy, bo inaczej partia straci mandaty. Wystawianie niepopularnych, zawodowych działaczy czy „spadochroniarzy” po prostu nie będzie się opłacało.
4. JOW-y są najsensowniejsze w pakiecie z głosowaniem preferencyjnym.
Polską patologią we wszystkich wyborach, zarówno prezydenckich, jak i parlamentarnych czy samorządowych, jest obawa wyborcy, że głos będzie „stracony”. Jeśli uzna, że jego kandydat nie ma szans na wejście do II tury czy jego ulubiona partia nie przekroczy progu wyborczego, nie zagłosuje tak, jak rzeczywiście by chciał. Zdecyduje się wtedy na kandydata „drugiego wyboru” tylko dlatego, żeby jego głos miał znaczenie. Ten mechanizm działa jak samospełniająca się przepowiednia. Kowalski popiera partię X, nie zagłosuje na nią, bo jego zdaniem nie ma szans – a w efekcie partia X nie przekroczy 5-procentowego progu, bo tysiące ludzi pomyślały tak, jak Kowalski. Wprowadzenie głosowania preferencyjnego natychmiast skończy z tą patologią. Opis działania tego systemu, który od prawie 100 lat z powodzeniem działa w Australii, można znaleźć tutaj. System ten ma też dodatkową korzyść: oszczędności. Gdyby 10 maja wyborcy ustawili kandydatów w kolejności swoich preferencji, a nie wskazywali tylko jednego, II tura nie byłaby potrzebna. Prezydent byłby już wybrany.
Polską patologią we wszystkich wyborach, zarówno prezydenckich, jak i parlamentarnych czy samorządowych, jest obawa wyborcy, że głos będzie „stracony”. Jeśli uzna, że jego kandydat nie ma szans na wejście do II tury czy jego ulubiona partia nie przekroczy progu wyborczego, nie zagłosuje tak, jak rzeczywiście by chciał. Zdecyduje się wtedy na kandydata „drugiego wyboru” tylko dlatego, żeby jego głos miał znaczenie. Ten mechanizm działa jak samospełniająca się przepowiednia. Kowalski popiera partię X, nie zagłosuje na nią, bo jego zdaniem nie ma szans – a w efekcie partia X nie przekroczy 5-procentowego progu, bo tysiące ludzi pomyślały tak, jak Kowalski. Wprowadzenie głosowania preferencyjnego natychmiast skończy z tą patologią. Opis działania tego systemu, który od prawie 100 lat z powodzeniem działa w Australii, można znaleźć tutaj. System ten ma też dodatkową korzyść: oszczędności. Gdyby 10 maja wyborcy ustawili kandydatów w kolejności swoich preferencji, a nie wskazywali tylko jednego, II tura nie byłaby potrzebna. Prezydent byłby już wybrany.
