Sprawa Arabskiego już od jakiegoś czasu zajmuje uwagę mediów, ale wczorajsze posiedzenie Komisji Spraw Zagranicznych stało się jednym z głównych newsów wieczornych serwisów informacyjnych. Choć z góry było wiadomo, że w głosowaniu komisja udzieli rekomendacji kandydaturze Arabskiego na ambasadora w Madrycie, PiS i tak zrobił swój show. Dodatkowym smaczkiem było zaproszenie do Sejmu przedstawicieli Klubu Gazety Polskiej, którzy, pokrzykując z transparentem w rękach, doprowadzili do szarpaniny.
Liberał, polityk, poseł. Doktor filozofii, kiedyś przedsiębiorca
Posłowie PiS-u wespół z kolegami z Solidarnej Polski obwiniają Arabskiego o zamach smoleński, choć ani nie było zamachu, ani Arabskiemu póki co nie udowodniono żadnych zaniedbań. Argumentują, że wysłanie ministra na placówkę dyplomatyczną jest sposobem na uniknięcie odpowiedzialności przed sądem. Twierdzą, że oszukiwał rodziny ofiar katastrofy, że reprezentował interesy strony rosyjskiej, że był winien wojny na linii premier Tusk – Prezydent Kaczyński i że powinien stanąć przed sądem. Argumenty iście z – arabskich nomen omen – baśni z tysiąca i jednej nocy.
Przez to wczorajsze przedstawienie umyka istota „arabskiego” problemu. Nominacja jest kontrowersyjna, ale z zupełnie innych powodów. Kandydatura Arabskiego na ambasadora Polski w Madrycie nie jest kandydaturą ministra Sikorskiego, który jej dzielnie – mimo że nie miał wielu przekonujących argumentów –bronił na wczorajszej komisji. To kandydatura Premiera. Od dawna nie jest tajemnicą, że Tomasz Arabski, dotąd minister w kancelarii premiera, szef KPRM-u, jest jednym z kilku najbliższych i najbardziej zaufanych ludzi Donalda Tuska. Być może się wypalił na obecnym stanowisku, być może jest zmęczony, i być może z tego powodu Tusk postanowił wysłać go na sympatyczną polityczną emeryturę – w ciepłym kraju i z niezłym wynagrodzeniem. Być może minister Arabski świetnie pracował w kancelarii Premiera, być może znakomicie nadzorował proces legislacyjny, pewnie był zawsze w stu procentach lojalny i do dyspozycji – ale to nie czyni go dobrym kandydatem na dyplomatę na funkcji ambasadora. Tomasz Arabski nie ma – mimo szukania go na siłę przez Sikorskiego – doświadczenia w dyplomacji. Nie ma też wykształcenia, które by go do tej funkcji szczególnie predysponowało – skończył inżynierię dźwięku na Politechnice Gdańskiej.
Akredytacja dla Tomasza Arabskiego to nie pierwszy przykład obsadzania przez Premiera Tuska ważnych funkcji swoimi zaufanymi ludźmi. Tymczasem stanowiska w dyplomacji to nie zbiór potencjalnych politycznych synekur. Nie służą do tego, żeby premier mógł nimi kogoś nagradzać albo wysyłać na polityczną emeryturę. Polska potrzebuje sprawnej i profesjonalnej dyplomacji. Funkcje takie, jak ambasador Polski w Hiszpanii, powinny być zwieńczeniem dyplomatycznej kariery. Nagrodą dla kogoś, kto przez kilkanaście albo kilkadziesiąt lat wspinał się po szczeblach kolejnych stanowisk na placówkach dyplomatycznych i udowodnił, że na tak ważną funkcję zasłużył.