Jesteśmy najbardziej inwigilowanym narodem w Unii Europejskiej. Od kilku lat nie jest to już tajemnicą. Z danych Fundacji Panoptykon, która bada co roku liczbę zapytań służb specjalnych o dane telekomunikacyjne dotyczące Polaków, wynika, że od roku 2009 ta liczba systematycznie rośnie, sięgając w 2012 roku 2,13 mln. Ponad 40% z nich to zapytania o bilingi. Przed niespełna dwoma tygodniami NIK opublikował raport, który pokazuje, z czego to wynika. A wynika z totalnej „wolnej amerykanki”, na którą służbom pozwala polskie prawo.
REKLAMA
Lektura raportu Najwyższej Izby Kontroli prowadzi do wniosku, że uzyskując dane telekomunikacyjne, służby specjalne działają co prawda zgodnie z dotyczącymi ich przepisami, ale za to nie zawsze zgodnie z polską Konstytucją. Pierwszym problemem jest to, że prawo daje służbom w zasadzie pełną dowolność, jeśli chodzi o uzyskiwanie danych telekomunikacyjnych. Mogą o nie wnioskować w każdej sytuacji, niezależnie od wagi sprawy i od faktu, czy mają inne możliwości uzyskania potrzebnych im informacji w inny, mniej kontrowersyjny sposób.
A przecież tego rodzaju wrażliwe dane powinny wykorzystywać tylko w ostateczności. Po drugie, nie ma żadnego organu kontrolującego, czy służby we właściwy sposób korzystają z tego uprawnienia – czyli czy go, mówiąc wprost, nie nadużywają. Fakt, że jedynym organem oceniającym zasadność pozyskiwania danych telekomunikacyjnych przez daną służbę jest ta sama służba, NIK uznał za „nie do zaakceptowania w ramach demokratycznego państwa prawa”. Zapis o demokratycznym państwie prawa pochodzi z Konstytucji – czyli brak jakiejkolwiek kontroli nad służbami jest po prostu niekonstytucyjny. Kolejny, trzeci zarzut, to brak obowiązku informowania Kowalskiego, że służba uzyskała jego dane telekomunikacyjne.
Takie obowiązki mają sądy i prokuratura, ale np. CBA czy ABW – już nie. Możemy więc nigdy się nie dowiedzieć, że na półkach którejś ze służb specjalnych mamy własną teczkę z informacjami, do kogo, kiedy i z jakiego telefonu dzwoniliśmy, gdzie wtedy byliśmy czy jakichkolwiek innych danych, które nasza firma telekomunikacyjna ma prawny obowiązek przechowywać i w określonych sytuacjach przekazywać służbom.
Co gorsza, ta teczka może leżeć tam w nieskończoność, nawet jeśli agenci nie znaleźli w niej niczego potrzebnego czy niepokojącego. To czwarty problem, na który wskazuje NIK: służby nie mają obowiązku niszczyć naszych danych. Mogą je przechowywać jak długo chcą, bo „może się jeszcze przydadzą”. Kolejny zarzut dotyczy łamania gwarancji tajemnicy zawodowej, którą mają zawody „zaufania publicznego”.
Dla służby wnioskującej o dane telekomunikacyjne nie ma żadnego znaczenia, czy Kowalski jest budowlańcem, czy może adwokatem albo lekarzem. Prawo pozwala służbom na uzyskanie danych ich pacjentów czy klientów, mimo że inne przepisy dopuszczają do zwolnienia z tajemnicy zawodowej tylko decyzją sądu. Tylko jeśli jest to absolutnie konieczne.
Żyjemy w kraju, w którym funkcjonuje kilkanaście różnych służb. Mogą one bez naszej wiedzy i bez ważnego powodu uzyskać nasze bilingi czy inne dane telekomunikacyjne i przetrzymywać je w nieskończoność. Nikt działania tych służb na co dzień nie kontroluje, a do tego jako jedyne nie potrzebują decyzji sądu do uzyskania wiedzy objętej tajemnicą zawodową. Ja w takim kraju żyć nie chcę. Mam nadzieję, że nie chce też minister Biernacki. Tak więc jakkolwiek reforma sądownictwa czy dalsza deregulacja zawodów są sprawami niezwykle ważnymi, miejmy nadzieję, że nowy minister sprawiedliwości również z rozwiązania tego problemu uczyni jeden ze swoich priorytetów.
