Sama świadomość choroby utajonej we mnie, nie przeszkadzała mi w codziennym wykonywaniu obowiązków. Ani w spotkaniach ze znajomymi. Żyłam normalnie.
Przynajmniej początkowo…
O tym, że choruję na WZW C dowiedziałam się 11 lat temu. W tym czasie przeszłam terapię dwulekową. Na niniejszym blogu dzielę się swoimi spostrzeżeniami dot. choroby WZW C oraz terapii trójlekowej.
Systematycznie jeździłam na badania. Pani doktor omawiała ze mną wyniki. Przepisywała jakieś specyfiki mające na celu ochronę wątroby i podnoszenie odporności organizmu.
Wyniki transaminaz były raz lepsze, innym razem gorsze. „Poza normą, ale w normie”. Dość zabawne określenie…
Problemy ze skórą miałam dalej. Pani doktor opiekująca się mną konsultowała je z dermatologiem. Kolejny rodzaj „mazideł”… I… minimalna poprawa…
Zaczęłam mieć dość dokuczliwe problemy jelitowe. Zaszła konieczność położenia mnie do szpitala w celu przeprowadzenia dodatkowych badań. Na szczęście, to nie było nic groźnego. Jednakże musiałam do swojej „diety” włączyć kolejne pastylki. Zaczynałam się powoli czuć jak kosmita… Ta garść codziennych pastylek…
O dolegliwościach „grypopodobnych” i narastających problemach z koncentracją już nie chcę wspominać. Nauczyłam się sobie radzić z nimi, aby moje codzienne życie przynajmniej wyglądało normalnie.
Pracowałam dalej w pełnym zakresie godzinowym (a nawet więcej, bo tego wymagał zakres obowiązków), co wiązało się z siedzeniem po wiele godzin przy komputerze. A tego moja „wątróbka” coraz bardziej nie lubiła… I dawała mi to coraz wyraźniej do zrozumienia… Ulgę dawała mi praca w ogrodzie. Była to jednocześnie radość kontaktu z przyrodą i dużo, dużo świeżego powietrza… Och, gdybym mogła, to cały czas siedziałabym poza domem … Niestety… Życie jest brutalne… Wymuszało na mnie nie cudowny kontakt z przyrodą, a pracę z „koszmarną, bezduszną maszynką zwaną komputerem”. Zapewne posiadała ona wiele, wiele zalet usprawniających wykonywanie obowiązków zawodowych. Doceniałam jej zalety… rozumowo… Ale mój organizm coraz bardziej jej nie lubił… Coraz częściej musiałam robić przerwy, aby się wyprostować, a nawet (jak miałam taką okazję) – NAWET! – położyć się na chwilkę… Złościło mnie to, dezorganizowało rytm pracy… A co gorsza, wydłużało mi czas pracy…
Jednakże moja wątróbka była coraz bardziej wobec mnie bezwzględna: „ja chcę odpocząć, chcę się polenić, a nie być zgnieciona! I już!”… Cóż…
Zaskakujące zdarzenie
Spotkałam się służbowo z jedną z koleżanek. Popracowałyśmy intensywnie i efektywnie. Załatwiłyśmy co niezbędne. W pewnym momencie ona mnie spytała co się ze mną dzieje: „Zmieniłaś się. Coś cię mocno gryzie”. Znałyśmy się wiele lat. Gdyby tak nie było, tematu bym nie kontynuowała. Po co się „wywnętrzać”. Ale wiedziałam, że ona też miała jakiś bardzo poważny problem zdrowotny. Mogła mnie zrozumieć… Och, jak dobrze, że mogłam z nią porozmawiać!… Okazało się, że też była chora na WZW C. I to od wielu lat… I też przeszła „drogę przez mękę” od posądzeń o „lenistwo” („być może wynikające z przemęczenia”) aż do pogardliwych ocen, że jest hipochondryczką. Kiedy wreszcie zdiagnozowano u niej chorobę stan jej wątroby był katastrofalny... Konieczny był przeszczep… Czekano długo… Aż doszło do tego, że walczono o każdy dzień jej życia. Na szczęście UDAŁO SIĘ! W dniu, w którym rozmawiałyśmy czuła się dobrze i żyła z „nową wątrobą” trzy lata… (a dziś to dla niej już kilkanaście lat życia!)… Dlaczego o tym wspominam? Ta rozmowa dała mi bardzo dużo. Jak żyć z samą chorobą, na co zwracać uwagę, a co sobie „odpuścić”… Podstawowa praktyczna wskazówka dotyczyła konieczności „polegiwania” Praca nawet - w miarę możliwości – na leżąco, a przynajmniej na półleżąco. (To po prostu niemożliwe!!! Jednakże po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że drugi wariant przy rozważeniu rodzaju prac był już prawie, prawie realny!). Druga wskazówka, to jak najwięcej spacerów na świeżym powietrzu… (Wynikało z tego, że mój organizm dobrze mi podpowiadał, tylko zupełnie głupio nie słuchałam go i się na niego obrażałam…)
Te doświadczenia mojej koleżanki były dla mnie bardziej praktyczne i przez to ważniejsze od wszystkich rozmów z moją panią doktor.