Minęło ponad półtora roku od momentu szokującej mnie diagnozy … Półtora roku systematycznych badań, brania medykamentów wspomagających „podnoszenie odporności”, „osłanianie wątroby” itp…
O tym, że choruję na WZW C dowiedziałam się 11 lat temu. W tym czasie przeszłam terapię dwulekową. Na niniejszym blogu dzielę się swoimi spostrzeżeniami dot. choroby WZW C oraz terapii trójlekowej.
Podczas jednej z kontrolnych wizyt prowadząca mnie pani doktor stwierdziła, że coraz bardziej budzą jej zaniepokojenie nie tyle moje wyniki transaminaz ile „zespół manifestacji poza wątrobowych”. Podzieliła się ze mną informacją, że jest zwolenniczką wkraczania z leczeniem wówczas, gdy organizm nie jest jeszcze zmęczony walką z chorobą i nie ma w nim jeszcze poważnych zmian. Czyli, jej zdaniem, ja w pełni się kwalifikowałam do rozpoczęcia leczenia. Ale procedury medyczne (a może bardziej administracyjne…?) były inne. Byłam zmuszona czekać…
Może bym tak silnie się tą sytuacją nie zdenerwowała, ale byłam wtedy krótko po rozmowie z moją znajomą będącą po przeszczepie wątroby… Obudził się we mnie jakiś „agresor”… Na co – do licha – mam czekać?! Aż będę w stanie „zdechłym”?! Kiedy nie będę miała sił do walki z chorobą?! Kiedy może już będzie za późno?! Zachowałam jednak resztki zdrowego rozsądku. Przecież nie była winna tej sytuacji moja pani doktor! Ona chciała mnie leczyć natychmiast, tylko miała „związane ręce”… Opanowałam się i odbyłyśmy z panią doktor w miarę spokojną naradę jak dalej działać.
Po pierwsze – należało dalej monitorować to, co się w moim organizmie dzieje… Po drugie – ważne z punktu podjęcia decyzji o leczeniu było oznaczenie genotypu wirusa i określenie poziomu wiremii. Wszystko teoretycznie było ok. Tylko, że genotyp i wiremię oznaczano w ośrodkach zajmujących się leczeniem WZW C dopiero wówczas, jak rozpoczynano terapię (znaczy się leczenie choroby). W takim razie jak wcześniej uzyskać te informacje?!
Dowiedziałam się, że w mojej miejscowości jest medyczna fundacja, która zajmuje się między innymi specjalistyczną diagnostyką. W jej laboratorium jest możliwe prywatne wykonanie tych badań. Wiadomość cudowna! Zadzwoniłam tam. I… trochę mi „podcięto skrzydła”… Te dwa badania były bardzo drogie. Ich koszt był niewiele niższy niż wartość mojej miesięcznej pensji… Cóż… Narada rodzinna… To duża kwota… Ale skoro to może dać szansę na przyspieszenie leczenia? Podjęliśmy z mężem decyzję. Zgłosiłam się do tej fundacji i zrobiłam badania (na szczęście nie uciążliwe, bo tylko na bazie pobranej krwi). Po ok. dwóch miesiącach już miałam oczekiwane wyniki.
Nadzieja i … … …
Zgłosiłam się z wynikami genotypu i wiremii do mojej pani doktor… Dowiedziałam się, że wprawdzie genotyp „wredny”, trudny w leczeniu, ale poziom wiremii wskazuje na to, że dobrze by było już rozpocząć leczenie. Ale … jednocześnie pani doktor z dużą przykrością poinformowała mnie, że nie mogą mnie objąć leczeniem, bo ich placówka dostała fundusze tylko na dokończenie zaczętych już terapii. Nowych – przynajmniej na razie – nie będą mogli rozpocząć… Czyli muszę szukać pomocy gdzie indziej… I to był kolejny cios… … …
Jednakże otrzymałam „światełko w tunelu”… Pani doktor dowiedziała się, że w innym mieście jest szpital, w którym prowadzone są badania i mają przyznane dość znaczne środki na leczenie chorych na WZW C. Napisała stosowne skierowanie i dołączyła dokumentację mojej dotychczasowej „walki”. Życzyła powodzenia .