Wreszcie … koniec! Na początku września 2008 roku wzięłam ostatni zastrzyk interferonu, a po tygodniu ostatnią porcję rybawiryny. Uff… Badania kontrolne w szpitalnym oddziale dziennym. I … czekanie… Byłam w zasadzie spokojna. Wynik mógł być tylko jeden…
O tym, że choruję na WZW C dowiedziałam się 11 lat temu. W tym czasie przeszłam terapię dwulekową. Na niniejszym blogu dzielę się swoimi spostrzeżeniami dot. choroby WZW C oraz terapii trójlekowej.
Dowiedziałam się, że już jest!. Pojechałam do szpitala. NIE MAM WIRUSA!!!!! Udało się!!! Euforia… radość w rodzinie… Hola, hola… To nie tak… Rutynowo trzeba było ponowić badania kontrolne za trzy miesiące i dodatkowo jeszcze raz - pół roku po zakończeniu terapii powtórzyć oznaczenie poziomu wiremii. Dopiero wówczas mógł być powód do radości…
Ale, co tam. Nie miał prawa być inny wynik niż ten dobry – czyli: „nie stwierdza się obecności wirusa”! Byłam przekonana, że „nie ma prawa go być”! „Musiało być dobrze” i już!
Po pierwszym leczeniu…
Dziwne. W tym pierwszym okresie brakowało mi „interka” i „rybki”. Chyba mimo ich „wredności” udało mi się z nimi „zaprzyjaźnić”…
Pierwsze trzy miesiące po zakończeniu leczenia były „paskudne”. Mnóstwo różnych dolegliwości. Czytałam kiedyś o przeżyciach osób na „detoksie”. To, co się ze mną działo wyglądało podobnie. Może to był „syndrom odstawienia” leków?
Po terapii pozostał mi trwały skutek uboczny w formie niedoczynności tarczycy. Wymuszało to systematyczne wizyty u endokrynologa (a ja myślałam, że skończę z lataniem do lekarzy raz na zawsze!) i codzienne branie (już na stałe) pastylek. A ja miałam już dość wszelkich pastylek! To mi się wcale nie podobało! Ale „jak mus, to mus”… Drugim trwałym skutkiem, jakże mnie dołującym, było trwałe uszkodzenie strun głosowych. Konsekwencją tego był lekarski zakaz czynnego uprawiania zawodu. Było to bardzo, bardzo dla mnie przykre…
Kolejnym następstwem leczenia, a w zasadzie osłabienia organizmu leczeniem, były powtarzające różne stany zapalne (dróg moczowych, „babskich spraw”, gardła itp.). Wymagały one przeleczenia antybiotykami.
Badanie kontrolne po trzech miesiącach od zakończenia terapii wykazało znaczny wzrost wartości transaminaz. Moja pani doktor była zmartwiona. Wyraźnie coś ją niepokoiło. Czułam, że było to Coś, czego nie chciała mi powiedzieć…
Po kolejnych trzech miesiącach, a pół roku od zakończenia terapii, zrobiono mi ostanie wymagane procedurami badania kontrolne… I znów czekanie… W wyznaczonym terminie miałam się zgłosić po kartę „wypisową”, czyli informująca o przebiegu i zakończeniu leczenia. Pojechałam…
… Oj oj oj … Na samo wspomnienie tamtego dnia nie jest mi wesoło. Nie było mojej pani doktor prowadzącej (powiększyła się jej rodzina). Przyjęła mnie nowa lekarka. Młodziutka, bardzo sympatyczna, ale nie uśmiechała się (choć próbowała). „Przykro mi, że mojego pierwszego dnia pracy mam dla pani niemiłą wiadomość. Wolałbym, żeby było inaczej. Ostateczny pani wynik wiremii to plus. Wirus powrócił”. Serce zaczęło mi walić… Co? Jak? JA NIE CHCĘ TEGO SŁUCHAĆ! JA NIE CHCĘ SŁYSZEĆ, ŻE WIRUS POWRÓCIŁ!!!! To przecież nie jest możliwe!. A jednak... Mimo szczególnie dobrej odpowiedzi na leczenie u mnie właśnie się to zdarzyło… NIESTETY… …
Podsumowanie pierwszego etapu „przygód” z moim WZW C
Cóż, stało się. Do dziś się zastanawiam co wpłynęło na ostateczny efekt terapii. Niektórzy „medycy” sugerowali, że wyjątkowo stresujące zdarzenia jakie miały miejsce w moim otoczeniu…
To już nie było ważne. Stało się i już…
Wiem jedno. W czasie leczenia bez wsparcia ze strony moich najbliższych: rodziny, moich przyjaciółek, byłoby ze mną „nieciekawie”.
Och, Maniu ile Ci zawdzięczam! Żeby nie Twoje mądre rady i dobre słowa, nie dałabym rady. Sama chora „stawiała mnie do pionu”. Dzwoniła do mnie bardzo często: „Masz mdłości? Pij lekki kisielek, to pomaga.”, „ Co się dzieje? – „ryczę” – nie rycz sama, tylko do mnie”, „Nie odzywasz się – „nie chce mi się gadać” – nie milcz w samotności, przyjadę, to pomilczymy razem”, „Nie wolno ci się zamykać w sobie”! Wspierała mnie bardzo także Eska – przyjaciółka z czasów szkolnych. Dzwoniła codziennie, choć na chwilkę. Nie zawsze rozumiała, co się ze mną dzieje, ale była! Cały czas! Wspierała mnie. Jej opowiadania o śmiesznych zdarzeniach, kawały, te cudowne rozweselające telefony (mieszkamy dość daleko od siebie), pozwalały mi się oderwać od nieprzyjemnej codzienności. Dziękuję Wam, Esko i Maniu.
Ci wszyscy moi Bliscy byli ze mną. Bez nich nie dałabym rady przebrnąć przez tamten trudny rok… Jakie to jest ważne i cenne, gdy w trudnych doświadczeniach nie jest się samemu.
A szczególnie było to dla mnie ważne wtedy, gdy dowiedziałam się, że mój sublokator HaCeVałek powrócił…