Rozpoczęłam piąty tydzień terapii. Zgłosiłam się do pani doktor i na planowe badania. W tym dniu miałam „poznać się” z „tym trzecim” – inhibitorem proteazy. Pani doktor wprowadziła mnie w zasady przyjmowania tego leku. O rany! To miało być dwanaście tabletek na dobę – trzy razy po cztery kapsułki!!!
O tym, że choruję na WZW C dowiedziałam się 11 lat temu. W tym czasie przeszłam terapię dwulekową. Na niniejszym blogu dzielę się swoimi spostrzeżeniami dot. choroby WZW C oraz terapii trójlekowej.
No tak, zaczęłam się zmieniać w kosmitę – „jedzonko tabletkowe”… Dowiedziałam się, że porcję „tego trzeciego” należy przyjmować z tłustym jedzonkiem, bo wówczas „lepiej się wchłania”. Ustaliłyśmy z panią doktor godziny przyjmowania „rybki” i „tego trzeciego”, a także pozostałych tabletek. Do tego zastrzyki „interku” tak, jak do tej pory… Liczba dobowa tabletek uzmysłowiła mi, że zmieniam się w „kosmitkę”… Jednocześnie pani doktor zasugerowała, żebym lek przeciwbólowy brała , jak już „nie będę dawała rady”. W praktyce to oznaczało ograniczenie liczby tabletek nie na dobę, ale w całym tygodniu (myślę, że chodziło o ochronę wątroby…).
Pierwszy dzień przyjmowania „tego trzeciego” był łagodny. Tylko 37 st. Lekkie bóle. „Fajnie” – pomyślałam sobie – „najgorsze poza mną. Teraz już będzie z każdym dniem lepiej”. Niestety następny dzień sprowadził mnie na ziemię. Zaczęły mi dokuczać mdłości (dołączając do pozostałych „atrakcji”). Miałam problem z połknięciem „porcji tłuszczyku” niezbędnego do przyjęcia „tego trzeciego”… Jednak udało się! „Hej, nie będzie tak źle”…
Kolejne dni, tygodnie nie były wcale „wesołe”… Dokuczały mi dość dokuczliwe bóle, suchy kaszel (na który nadal nic mi nie pomagało), problemy żołądkowe. Temperatury zaczęły osiągać wartości powyżej 38 stopni (nawet czasem dochodziły do prawie 39 st.). „Muliło mnie” całymi dniami, nie mogłam jeść… Musiałam jednak połknąć trzy razy na dzień „porcję tłuszczyku”, której domagał się „ten trzeci”. Zastanawiałam się, czy go „polubię”… Jedzonko (bez względu na to co jadłam) zaczęło być bez smaku… Potem było „z lekką nutką goryczy”… Zaczęłam bardzo uważnie czytać etykietki na różnych produktach, żeby dobrać produkty dające maksimum tłuszczu w minimalnej ilościowo porcji. Większa porcja (tzn. taka jak dawniej) zupełnie nie chciała mi „wejść”… Początkowo „jechałam” na serkach pleśniowych. (Niestety nic innego „nie chciało się przyjąć”…). Nie było to takie złe – lubiłam je.
Ciekawostką było natomiast to, że o ile w pierwszym miesiącu straciłam prawie trzy kilo, to w drugim (chyba z powodu tego „tłuszczyku”) waga znów mi podskoczyła…
Nie byłam w „tym wszystkim” sama…
Dobre chwile dawały mi siłę… Dzwoniły do mnie moje cudowne przyjaciółki: Świadkowa - Wusia, Marzenia, Lucy, no i oczywiście Eska i jej mąż Stach. Pytali jak się czuję, radzili, co może pomóc w dolegliwościach. Ich dobre słowa dodawały otuchy… Rodzina przyjmowała stan faktyczny (przespane w większości dnie) z dużym wyrozumieniem… To było bardzo, bardzo dużo…
Miałam świadomość, że tym razem mój organizm „bombardowały” trzy leki… Trzy walczyły z moim HaCeVałkiem… Wspierały moją własną walkę z nim … Były dla mnie niezbyt miłe, ale – jednak – BYŁY MOIMI SPRZYMIERZEŃCAMI w tej „wojnie”… Musiałam dlatego je polubić… Mimo wszystko…
Dostałam wiadomość, że niedługo odbędzie się wystawa prac mojego Wuja – przegląd Jego dorobku artystycznego. Termin zbiegał się z dziewięćdziesiątą rocznicą Jego urodzin. Powiedziałam sobie, a przede wszystkim rodzinie, że bez względu na to, jak się będę czuła MUSZĘ BYĆ na otwarciu! Wiązało się to z wyjazdem do innego miasta, zapewnieniem dłuższej opieki dla mojej chorej. Bardzo mi było żal, że ze względu na stan zdrowia nie będzie mogła uczestniczyć w tak wielkiej uroczystości Jej brata. Tym bardziej chciałam być, aby wszystko ze szczegółami (w miarę możliwości) Jej opowiedzieć. Mąż obiecał mi, że weźmie w pracy dzień wolny i mnie zawiezie. Ponadto Wuj obiecał nas odwiedzić i zobaczyć się ze swoją Siostrą. Ogromna radość! To mnie trzymało… Myśl o spotkaniu z Wujem, perspektywa ponownego kontaktu z jego cudownymi pracami dawała mi siłę do pokonania trudności tego drugiego miesiąca terapii…
To radosne oczekiwanie spowodowało, że mimo różnych niezbyt miłych dolegliwości ten kolejny etap leczenia minął mi w miarę szybko…