Czy zaniedbania Ministra Gospodarki w kwestii odnawialnych źródeł energii skażą nas na wysokie kary nałożone przez Unię Europejską? Polska, jak to często bywa, próbuje bawić się z Brukselą w ciuciubabkę i po raz kolejny może zostać za to ukarana.
Przeciągające się w nieskończoność prace Ministerstwa Gospodarki nad ustawą o odnawialnych źródłach energii skończyły się interwencją Komisji Europejskiej. Bruksela ogłosiła, że pozywa Polskę do Trybunału Sprawiedliwości UE za brak wdrożenia w naszym kraju dyrektywy o odnawialnych źródłach energii. Problem miała rozwiązać zapowiadana od dawna ustawa o odnawialnych źródłach energii. Termin minął w grudniu 2010 r. a ustawy ciągle brak. Komisja zaproponowała karę w wysokości ponad 130 tys. euro dziennie. Czy widmo tak dotkliwych kar zmotywuje ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego do przedłożenia projektu ustawy na obradach Rady Ministrów?
Sam pozew nie jest specjalnym zaskoczeniem. Komisja już w styczniu 2011 r. wezwała nasz kraj do usunięcia uchybień związanych z niedopełnieniem obowiązku przeniesienia prawa wspólnotowego na terytorium Polski. Machina urzędnicza poszła w ruch, niestety nie przełożyło się to na działanie polskiego rządu. Ministerstwo Gospodarki, jeszcze za czasów Waldemara Pawlaka, przygotowało co prawda projekt ustawy, ale ta utknęła w resorcie, a przewidywany termin jej przyjęcia przesuwa się w bliżej nieokreśloną przyszłość. Na braku ustawy zyskują jedynie koncerny energetyczne, natomiast straty ponosi każdy z nas i nie mam tu na myśli możliwej kary, którą Polska może zapłacić, ale realne wydatki na prąd, które ponosimy już teraz.
W Polsce za zieloną energię uważa się, zupełnie niesłusznie, tzw. współspalanie węgla z biomasą. Proces polega na tym, że do konwencjonalnych kotłów elektrowni węglowych dosypuje się biomasy (materii organicznej o pochodzeniu rolniczym lub leśnym). Koncerny, które w ten sposób produkują energię dostają dodatkowe wsparcie w postaci tzw. „zielonych certyfikatów”, które w założeniu miały być mechanizmem rynkowym służącym rozwojowi energetyki odnawialnej. Pieniądze te doliczane są do naszych rachunków za prąd.
Do Polski sprowadza się biomasę z odległych miejsc i dosypuje do węgla. Emisji z transportu biomasy nie dolicza się do bilansu wpływającego na tzw. ślad węglowy tego paliwa, czyli sumy emisji gazów cieplarnianych emitowanych na wszystkich etapach produkcji wytworzonej energii, a cały proceder ma służyć jedynie czerpaniu zysków przez duże koncerny energetyczne, które w latach 2006 – 2011 wzbogaciły się na zielonych certyfikatach o ok 6 mld zł.
Tymczasem pieniądze te powinny być przeznaczone na wsparcie rozproszonych tzw. małych i mikro instalacji wykorzystujących odnawialne źródła energii, które mogłyby powstawać przy pojedynczych gospodarstwach domowych lub dzięki współpracy wspólnot mieszkaniowych. Powinny być, ale nie są, ponieważ struktura rynku energii nie sprzyja inwestycjom w przydomowe elektrownie. Zawiłe procedury, trudności z przyłączeniem do sieci i żadnych gwarancji na to, że nasza ekologiczna energia zostanie od nas odkupiona, skutecznie odstrasza potencjalnych inwestorów. Słuszna skądinąd idea by wspierać energetykę odnawialną, na rodzimym gruncie przybrała zatem postać karykaturalną.
Może to zmienić ustawa o OZE, o ile zawarte w niej zapisy doprowadzą do zmian w systemie wsparcia tzw. zielonej energii i przekierują pieniądze wydawane w tej chwili na energetykę scentralizowaną, w kierunku prosumentów, czyli indywidualnych inwestorów, którzy jednocześnie zużywają i produkują energię, a jej nadwyżki odsprzedają do sieci. Mamy więc szansę na stworzenie prawdziwej demokracji energetycznej. Jej los leży w rękach ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego i Premiera Donalda Tuska. Trzymam kciuki za to, żeby stanęli na wysokości zadania.