W ostatnich dniach nie zaglądałam do komputera w celach innych niż wygooglowanie dobrej knajpy w okolicy czy wartej zachodu nowej książki. Przez pierwszy dzień walczyłam z mniej lub bardziej wyraźnym syndromem odstawienia, ale szybko okazało się, że pytanie “co tam panie w polityce” wcale nie wymaga natychmiastowej odpowiedzi. Więcej – w ogóle odpowiedzi nie wymaga.
Dziennikarka, publicystka oraz prezenterka telewizyjna, prowadząca programy informacyjne.
Złamałam się dziś rano. Postanowiłam tylko podejrzeć. Jednym okiem. Trochę jak dziecko, które znalazłszy na dnie szafy bożonarodzeniowe prezenty delikatnie odchyla papier, w który są zapakowane, mając nadzieję na choćby fragmentaryczny ogląd tego, co ma nastąpić. Co za niedorzeczne porównanie, słusznie zauważy ten i ów! Co ja poradzę. Ja tak mam. No więc podglądam.
Odpalam natemat.pl, a tu poseł Macierewicz z iPade’m na sejmowej mównicy. Idzie nowe – myślę sobie ze zdumieniem, ale i uznaniem dla posła Macierewicza w wersji 2.0. Niestety, chwilę potem obrazek dopełniają słowa. I znowu słyszę echa z plejstocenu. Wracam więc do wypoczynku. Za chwilę powrót do realu. Na razie, chwilo cudownej nieświadomości: trwaj!
Po wyrugowaniu z pamięci adresów stron polskich gazet i portali informacyjnych mój komputer codziennie sromotnie przegrywa konkurencję z Kindle’m. W pasku zakładek zostały tylko dwie: New York Review of Books, dzięki któremu ściągam kolejne książki na mój czytnik (ostatnio fenomenalną nową powieść Richard’a Ford’a “Kanada”) i Tripadvisor, który pozwala mi uniknąć wpadek w peregrynacjach po gąszczu kreteńskiej gastronomii.
Podróżuję bowiem tak, jak żyję. Na wiecznym, absolutnie nie narkotykowym głodzie. Padło już na tym blogu wyznanie, że żyję by jeść, nie powinno nikogo więc zaskoczyć, że wgryzanie się w nowe miejsce, jego tradycję, historię i kulturę ma w moim przypadku wymiar całkiem dosłowny. Tu na Krecie – obłędnie smaczny.
Kuchnia Krety oliwą stoi. Więcej, od starożytnych czasów Kreta oliwą stoi.
To właśnie na Krecie zaczęto uprawiać gaje oliwne. Wykopaliska archeologiczne dowodzą, że mieszkańcy wyspy znali oliwę z oliwek już 4,5 tysiąca lat temu. To ona, a ściślej handel nią z Egiptem i państwami basenu egejskiego był fundamentem bogactwa i potęgi Minojczyków. To właśnie na dziesiątki pękatych amfor do przechowywania oliwy i oliwne lampy natknął się w 1899 roku Arthur Evans, odkrywca minojskiego Pałacu Knossos nieopodal Heraklionu.
Oliwa przez tysięce lat była tu monetą, afrodyzjakiem, lekiem i przedmiotem kultu. Dziś może być nie tylko na Krecie, ale w całej Grecji nadzieją na wyjście z kryzysu. Ekonomiści z firmy konsultingowej McKinsey właśnie w greckiej extravergine upatrują koło ratunkowe dla tutejszej gospodarki. Mimo milionów hektarów gajów oliwnych, udział Grecji w światowej produkcji oliwy z oliwek to marne 4%, podczas gdy dla porównania tacy Włosi czy Hiszpanie tłoczą 75% oliwy, która trafia na nasze stoły.
Grecy przez lata trwonili subsydia dla swojego rolnictwa. Widać to i dziś, choćby tu na Krecie, gdzie mimo głębokiego przecież kryzysu, wciąż zdecydowanie częściej można zobaczyć wypasiony model najnowszego BMW kabrio niż traktor.
Potencjał dla oliwnego cudu gospodarczego jest. Czy euro-dieta dieta, zafundowana Grekom przez Angelę Merkel sprawi, że dzwonek alarmowy wreszcie obudzi mieszkańców wysp z ich trwającej od lat siesty? Oby, bo Grecja ma wciąż o wiele więcej do zaoferowania sobie i światu, niż kolejne kryzysowe newsy, pożerane i wypluwane przez agencje, gazety i telewizje.
A skoro o diecie i pożeraniu mowa, wrócmy do naszych baranów, czyli tutejszych kulinariów. Od blisko tygodnia jem, jak to się zwykło mówić, “zdrowo”. Nie dlatego, że tak sobie założyłam, po prostu, chcąc zanużyć się w tutejszej tradycji kulinarnej, nie mam innego wyjścia i bardzo to sobie chwalę. Kreta to miejsce narodzin diety śródziemnomorskiej. Nie jakiegoś wydumanego jadłospisu, opracowanego przez ludzi w białych kitlach czy mającego na celu zrzucenie kilku centymetrów tu i paru kilogramów tam. Diety rozumianej jako sposób na życie i wyrastajęcej z bogactwa lokalnych produktów i upraw.
Z przeprowadzonego na początku lat 60. “Seven Countries Study”, w którym badano wpływ odżywiania na choroby wieńcowe (a więc największego zabójcę naszych czasów) wynika, że mieszkańcy Krety są najzdrowszymi ludźmi pod słońcem. To właśnie ich najrzadziej dotykała i dotyka choroba niedokrwienna serca. Trzeba powiedzieć, że nie jest to pierwsze z rzędu, pobieżne badanie. Wzięło w nim udział ponad 12,000 mężczyzn z siedmiu krajów (USA, Finlandii, Grecji, Włoch, Japonii, dawnej Jugosławii oraz Finlandii). Co więcej – zdrowsi od swoich kolegów zza wody okazali się nawet ci mieszkańcy Krety, którzy oddawali się zgubnemu nałogowi palenia. Naturalnym elementem kreteńskiej diety jest wspomniana już oliwa z oliwek, bogata w zbawienne dla organizmu nienasycone kwasy tłuszczowe, obecne także w spożywanych tu często rybach, orzechach i warzywach strączkowych.
Dodajmy do tego codzienną porcję owoców, warzyw, rozmaitych sałat, koziego jogurtu, miodu i czerwonego wina (kieliszek, nie butelka) i jesteśmy w domu. Zdrowym i bardzo, ale to bardzo smacznym.
Zaczynając od rana: na śniadanie mała miseczka jogurtu z tymiankowym miodem i orzechami (włoskimi i laskowymi), kilka owoców, woda imbirowa (zetrzeć 1 centymetr korzenia imbiru na tarce, zlać 500 ml wody, zostawić na noc, rano przelać przez sitko – gotowe).
Lunch: okej, to nudne, ale co ja poradzę na to, że tutaj sałatka Horiatiki smakuje niemal jak blin z kawiorem czy pasta trapanese? Wszyscy wiedzą, jak ją zrobić, ale na wszelki wypadek przypomnę: ogórek, pomidor (najlepiej z eko-uprawy, malinowy), czerwona cebula, papryka zielona, feta, suszone oregano. Podlać od serca (i dla serca;) oliwą extravergine, octem winnym i zwieńczyć świeżo zmielonymi solą morską i czarnym pieprzem. Do tego kieliszek retsiny, bajka :)
Kolacja. Kolację jadłyśmy wczoraj z Anią w Rethymnonie. Stare miasto. Labirynt małych uliczek. Nad głowami wiszą pelargonie, duszą słodkim zapachem i pobudzają (i tak nieustannie obudzony w moim przypadku) apetyt. Jeśli jesteście, albo kiedykolwiek tu będziecie, nie możecie przegapić tej świątyni kulinarnej sztuki. Taverna Avli. Pięknie i niebezpiecznie smacznie. Tak niebezpiecznie, że pochłonęłyśmy z Anką dwie porcje muli i po jednej koźlęciny w miodzie oraz klopsików z tzatziki.
Zamawiając mule w sosie innym niż jedyny, który akceptuję, mianowicie ze swieżych pomidorów, czosnku, papryczki chilli i natki (no może jeszcze winny z tymi samymi, z wyłączeniem pomidorów, składnikami) czułam, że oto stanęłam na progu popełnienia niewybaczalnej kulinarnej herezji. Jakież było moje zdziwienie, kiedy kwadrans później walczyłam z własnym dzieckiem o ostatniego mula na talerzu. Nagabywana przeze mnie kelnerka po godzinie grzecznych wykrętów, że przepis na mule, to pilnie strzeżona tajemnica szefa kuchni, w końcu skapitulowała i wyrecytowała, co następuje:
- cebula pokrojona w drobną kosteczkę
- marchew, jak wyżej potraktowana
- półtorej szklanki wytrawnego wina
- świeże oregano i koperek , siekane
- suszony tymianek, oregano
- czarne oliwki
- 500 gr muli (wiem na pewno, że są w większości dużych supermarketów: Auchan, Leclerc, Simply)
Rozgrzewamy oliwę z oliwek na dużej patelni, wrzucamy cebulę i marchew, kiedy się zeszklą, dodajemy umyte mule. Podgrzewamy i mieszamy, aż mule się otworzą. Zalewamy winem, dodajemy zioła, świeżo mielony sól i pieprz. Gotujemy na małym ogniu pod przykryciem przez 5 minut. Przelewamy na talerze wraz z sosem! Ucztujemy uzbrojeni w świeżą bagietkę, którą moczymy w winnym sosie. Niebo i Kreta w gębie :)