Długo to od siebie odganiałam. Wrzesień niepostrzeżenie stał się październikiem, jednak niezgorsze jak na tę porę roku temperatury pozwalały mi żyć w błogim złudzeniu, że to jeszcze nie teraz, że jeszcze nie całkiem. Przychodzi jednak taka chwila w życiu osobników ciepłolubnych (do ktorych bezdyskusyjnie się zaliczam), że żadne zaklęcia nie działają, żadne próby wyparcia oczywistej oczywistości nie skutkują i trzeba sobie w końcu uczciwie powiedzieć: to koniec.
Dziennikarka, publicystka oraz prezenterka telewizyjna, prowadząca programy informacyjne.
To już oficjalne: nastała jesień. Krótko mówiąc – po ptakach. Po klapkach i sandałach, po zwiewnych kieckach, po ulicznych ogródkach, po hortensjach i szparagach, słowem po wszystkim, co cieplolubni kochają najbardziej.
Doszedłszy wreszcie do oczywistego wniosku, że rzeczywistości zaczarować się nie da, postanawiam ją na swój sposób okiełznać.
Na pierwszy ogień (nomen omen): stacja benzynowa i drewno do kominka. Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że od dziś do marca (co najmniej) będę paradować po domu okutana w ciepły dres i wełniane skarpetki. “How sexy” – powie po powrocie z roboty na ten jakże powabny widok mój małżonek. Co ja poradzę? Potrzeba ciepła w moim przypadku bezdyskusyjnie zwycięża z walorami estetycznymi. Z dna szafy wyciągam więc moje szare, cudownie grube i doskonale anty-kobiece barchany (wyglądam w nich jak skrzyżowanie barbamamy z myszą polną) i na ten sezon ostatecznie zrywam z kobiecością.
Uporawszy się z problemem wyziębienia organizmu zabieram się za jego doświetlenie. Tu rzeczy mają się znacznie gorzej. Dni coraz krótsze, słońca w mojej okolicy nie stwierdzono, a że za sztucznym światłem stanowczo nie przepadam – w ruch idą zapomniane przez lato świece. Małe tealighty i giganty przypominające gromnice lądują w każdym zakątku chałupy. Moja Mama obrusza się, że mój dom wygląda jak Powązki w Dzień Zmarłych. Co ja poradzę? Lubię świece. Całkiem niemetafizycznie, prosta ze mnie kobieta.
Dam radę, myślę sobie. Jakoś przetrwam tę cholerną jesień, choć lekko nie będzie. I nie chodzi nawet o wrogie mi temperatury (czyli wszystko, co spada poniżej 20 stopni). Z tymi za pomocą wspomnianych uprzednio barchanów i drewna w kominku jakoś sobie poradzę. Najgorsza będzie szarość, która nastąpi po stanowczo za krótkiej migawce, która nie wiedzieć czemu wystarczy, by całą porę roku nazwać złotą. Jaka złota polska jesień. Złoty tydzień, może dwa. A potem połknie nas szarość. Ten nieokreślony bury ton, który wraz z opadnięciem z drzew ostatnich liści spadnie na nas jak brzydki, sprany, stary koc. Ja chcę kolorów! Nasyconych, intensywnych, bogatych, soczystych! Ratunku!!!!!!
Na ratunek przyszedł osiedlowy warzywniak. Ściślej – ja do niego wpadłam po robocie. Wpadłam i oniemiałam z wrażenia. Kolorowo. Pomarańczowo wszędzie. Kuliście. Zmysłowe krągłości dyń Hokkaido. O ile “zwykłe” dynie ważą coś w okolicach 4-8 kg, o tyle ich japońskie siostry nie osiągają wagi większej niż 1- 1,5 kg. Dynia poręczna. Dynia wymarzona, kiedy kobieta nieprzepoczwarzona jeszcze w skrzyżowanie barbapapy z myszą polną, po pracy, na szpilkach pokonuje z trasę: piekarnia – warzwyniak – mięsny, z dodatkowym postojem w aptece (grypa w szkole).
Dynia piękna i praktyczna. Nie tylko dlatego, że doniesienie jej do domu nie wymaga uprzednich treningów kulurystycznych i można zmieścić ją w damskiej torebce. Jak już wspomniałam, ale powtórzę, bo cieszę się jak dziecko: można z nią wszystko zrobić bez obierania! Przepraszam za ekscystację (czyli za kolejny w tym tekście wykrzyknik), ale ten kto kiedyś dynię obierał wie, że jest to operacja niekiedy wielce ryzykowna. A może to ja po prostu mam dwie lewe ręce? Nie wiem, dość powiedzieć, że parę razy niemal własnoręcznie odrąbałam sobie rękę. Dynia Hokkaido gwarantuje bezkrwawą obróbkę, bo tak jak wspomniałam nie trzeba jej obierać. Można z nią zrobić wszystko, ja zrobiłam:
KREM Z DYNI z KOLENDROWO-NATKOWYM PESTO.
Było cudownie, ciepło, fantastycznie smacznie i przede wszystkim kolorowo. Pierwsze starcie z jesienią - 1:0 dla mnie :)
No to gotujemy. Potrzeba nam będzie :
KREM:
-półtorej dyni hokkaido (około półtora kilo) lub zwykłej dyni, ale wtedy drogie panie (panowie?) obieramy, a to jak wspomniałam bywa bolesne ;)
- 1 cebula pokrojona w kosteczkę
- 2 poszatkowane ząbki czosnku
- 1 średniej wielkości marchew, w talarki proszę obrobić
- 3 cm korzenia imbiru
- cztery łyżki oliwy extra vergine
- łyżka masła
- pół łyżeczki kminu rzymskiego w proszku
- ćwierć łyżeczki kurkumy
- pół laski cynamonu
około 1-1,5 litra bulionu warzywnego (zacznijmy od litra, jeśli krem będzie dla Was za gęsty, dolejecie ile trzeba) . UWAGA : NORMALNE , DUŻE DYNIE POTRZEBUJĄ MNIEJ BULIONU, ZWYKLE WYSTARCZY OKOŁO 750 ML!
- sól , pieprz
- olej z dyni
- pestki dyni
- listki kolendry
PESTO KOLENDROWO NATKOWE:
- pół pęczka natki
- pół pęczka kolendry
- 3 duże łyżki pestki dyni
- 100 ml oliwy extra vergine
- sól
- świeżo zmielony pieprz
Podsmażam delikatnie, aż cebula i czosnek będą zeszklone.
Wrzucam Jej Pomarańczową Wysokość z Hokkaido w towarzystwie marchweki.
Na małym ogniu podduszam 4-5 minut
Zalewam bulionem (zaczynam od litra, po zmisksowaniu okaże się, czy potrzebuję więcej, CHYBA ŻE MAMY DO CZYNIENIA ZE ZWYKŁYMI , WIĘKSZYMI ODMIANAMI DYŃ, WTEDY 750 ML POWINNO W ZUPEŁNOŚCI WYSTARCZYĆ)
Gotujemy około 12 -15 minut aż dynia będzie na tyle miękka. by poddać się widelcowi:)
Dynia chilloutuje się w garnku, a my robimy ekspresowe pesto. Pięć skladników wymienionych w punkcie PESTO KOLENDROWO-NATKOWE po prostu miksujemy w blenderze. Voila. Finito. Done.
Dynia miękka? Widelec jej niestraszny? Czas się z nią zatem rozprawić ostatecznie. Jeśli lubicie (a ja owszem) ostrzejsze, bardziej wyraziste smaki, to na tym etapie można jeszcze zatrzeć dowolną ilość świeżego korzenia imbiru. Ja dorzuciłam jeszcze dwucentymetrowy kawałek i było pysznie. A teraz blender w rękę i miksujemy.
Przelewam krem na talerze, wrzucam do każdego łyżeczkę pesto, kilka kropli oleju z dyni, pestki dyni, wieńczę listkami kolendry, świeżo zmieloną solą i pieprzem.
Pysznego pomarańczowego:)
PS: Zapraszam Was jutro do Kobiecego Punktu Widzenia (który prowadzę na zmianę z fantastyczną Ewą Wanat) o 9 rano w telewizyjnej Dwójce. Będzie o “inności”. Co to właściwie znaczy inność? Czy jeśli dowiaduję się, że moje dziecko jest gejem/lesbijką , to jest to już “inne dziecko”? Nie moje? Jutro porozmawiam o tym z fantastyczną kobietą, matką innej fantastycznej kobiety. Lesbijki. I co z tego, że lesbijki? Nic. Żyje tak jak my, kocha tak jak my, takie same jak my ma problemy, marzenia i dylematy. I tak jak my zasługuje na normalne życie, bez piętna “inności”. Do zobaczenia jutro, mam nadzieję :)