„Geneza tłustego czwartku sięga pogaństwa. Był to dzień, w którym świętowano odejście zimy i nadejście wiosny. Ucztowanie opierało się na jedzeniu tłustych potraw, szczególnie mięs oraz piciu wina, a zagryzkę stanowiły pączki przygotowywane z ciasta chlebowego i nadziewane słoniną. Rzymianie obchodzili w ten sposób raz w roku tzw. tłusty dzień.” (Wikipedia)
Tłusty dzień, taki „na bogato”, „po kokardkę” – głównie związany z konsumpcją.
Po Tłustym Czwartku jestem objedzona, nasycona, najedzona. Do syta.
Zaspokojona jest moja potrzeba odżywienia, najedzenia się, troski o ciało, wspólnego stołu, celebrowania i świętowania.
Potrzeba niezależności, wolności, pielęgnowania rozwoju, wyrażenia siebie, twórczości, potrzeba sensu, potrzeba wartości…
Albo potrzeba wzajemności, akceptacji, uznania, bliskości, bezpieczeństwa, empatii, miłości, szacunku, zaufania czy wsparcia.
Potrzeba zabawy i śmiechu.
Potrzeba wspólnoty duchowej, piękna, harmonii, pokoju.
Potrzeba ruchu i odpoczynku…
Wszystkie razem i każda z osobna – wymienione i te nie – moje potrzeby są ważne.
Pytanie, czy wszystkie je słyszę? Czy wszystkie dopuszczam do głosu…?
Może dziś warto „na tłusto” zrealizować potrzebę, której długo nie słyszałam? Może to ten czas…?
Tłustego pączka łatwo zjeść. Zaspokoić głód fizyczny. Wiemy to bardzo dobrze, bo dziś święta obchodzimy każdego dnia – pełne półki w sklepach, pełne lodówki. Mamy wszystko. Jesteśmy bogaci. Najedzeni. Taki system. Taka definicja rozwoju. Tu polecam „Głód” Martína Caparrósa.