
Reklama.
Rondo Śródka przez długie lata wczesnego dzieciństwa, pełniło dla mnie rolę centrum świata. Poznań, inaczej niż teraz, mienił się wówczas wszystkimi odcieniami szarości. I tylko nimi. Jednym z pierwszych znaków, że idzie nowe, była bardzo pomysłowa, wielkoformatowa i fantastycznie kolorowa reklama farb, jaką ich producent wykupił na śródeckim murze, renowując i odmalowując go. Pamiętam, że ten festiwal barw zrobił na nas, z bratem, olbrzymie wrażenie. Nie sposób było minąć ulubioną elewację i jej nie skomentować. Z czasem i ona wyblakła, poszarzała, a jej miejsce zajęły inne, o wiele bardziej zwyczajne.
Reklamy wielkoformatowe powszechnie uważane są za prawdziwą udrękę, walczymy z nimi, ciesząc się z każdego metra kwadratowego wyszarpniętego konsumpcjonistycznej rzeczywistości. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł się nimi zachwycać. Ale dzieci nie przestały na nie patrzeć. Te które dzisiaj przejeżdżają przez Śródkę, tuż obok tej samej kamienicy, atakowane są przez krzykliwy i obrzydliwy banner, straszący przed wychowaniem do życia w rodzinie w szkole i związanymi z nim dewiacjami seksualnymi. Wygląda to, jak anons porno i nie zmienia tego delikatne rozmazanie mgiełką najbardziej newralgicznych fragmentów. Trujący i agresywny akt włamania się do psychiki przechodnia opatrzony jest komentarzami, co do których rzuca się od razu na usta - dobrze, że niektóre dzieci jednak jeszcze nie potrafią czytać.
Można mieć różne poglądy na temat edukacji do życia w rodzinie, sam nie należę do fanów indoktrynowania nas poprawnością polityczną od maleńkości i pewnie również miałbym obiekcje, jeśli mojemu dziecku narzucono by obowiązek chodzenia na takie lekcje. Nie widzę sensu w dodatkowych godzinach poświęconych na kształtowanie jego światopoglądu. Dziecka jednak nie mam, jest to więc klasyczne oderwane od rzeczywistości bajdurzenie, za które bym się nie zabrał, gdyby nie skandal, jaki dzieje się właśnie przy rondzie, stojącym na drodze do zoo, albo na obleganą teraz poznańską Maltę. W naszej kulturze są pewne granice przyzwoitości wypowiedzi i w manifestacji swoich poglądów. Granice, których człowiek z minimalnym chociaż wyczuciem społecznego ładu i wątłym nawet moralnym kręgosłupem - nie przekracza. Ludzie odpowiedzialni za to, że banner z pederastami - jak ich nazwano na nim - w ogóle zawisł, mogli stanąć na głowie, żeby uchronić swoje dziecko od szkodliwych ich zdaniem widoków i poglądów. Mieli wszelkie rodzicielskie sposoby, dzięki którym mogliby zapobiec zepsuciu swoich pociech. Tymczasem jednym posunięciem zgorszyli tysiące, nie tylko dorosłych! To zgorszenie bijące ze ściany w równym stopniu dybie na potomków tych właściwych i prawych, jak i - naprawdę przepraszam za wyrażenie - lewackie pomioty. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której przechodząca obok tego banneru matka, dobra chrześcijanka, na pytanie małego, o co chodzi, odpowiedziałaby: “a nic synku, to nasi”. Taki akt mentalnego terroru nie może nie pozostawić śladu.
Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego Isaiah Berlin, w swoich pismach raczej stateczny i wyważony, z taką odrazę odnosił się do reakcjonistów. Dziś czuję, jak wzbiera we mnie bardzo podobne, jak sądzę, uczucie. Ludzie, którzy nie rozumieją dzisiejszego świata i z tego wszystkiego bronią pustych szuflad, w których niegdyś poupychali swoje wartości, w istocie sprzeniewierzając się im - powinni pytać się o drogę, a nie zatrzymywać i siłą zawracać tych, co w swojej podróży się odnajdują, nie wadząc jednocześnie nikomu. Dzisiaj uważam, że Berlin żżymając się na konserwatywnych terrorystów, był i tak dosyć stonowany.
Zabawne jest to, że całość przedsięwzięcia okazuje się promocją stowarzyszenia działającego pod szyldem - “STOP pedofilii”. Ciekawe komu chcieliby oddać rolę wychowawców i edukatorów. Może księżom, o których mogłaby powstać podobnie rzetelna infografika?