Boję się nawet rzucić okiem na strony odwiedzanych przeze mnie portali. Jako niepoprawny optymista przeżywam teraz ciężkie chwile. „A nie mówiłem” zdaje się mówić cały świat i ma do tego pełne prawo.
Filozof, futbolog, animator, publicysta, raper. narapie.pl i igoronco.com
Czekałem na te mistrzostwa od dawna i bardzo intensywnie, co rusz, podbijając bębenek, dmąc w balonik z materiałów łatwopalnych, głównie naszych nadziei. Pisałem o wyższym stopniu hedonistycznego wtajemniczenia, na jaki się wzbiliśmy, podejmując trud wieloletnich przygotowań do organizacji mistrzostw dla miesiąca satysfakcji. Tłumaczyłem, że aby świat traktował nas poważnie musi nas wpierw poznać, a właśnie Euro jest ku temu okazją. Swoim kibicowskim okiem i eksperckim aparatem pojęciowym opisywałem przemianę, jaka stała się udziałem polskiego futbolu. Wreszcie piekliłem się strasznie na znawców piłki, których znawstwo ograniczało się tylko do tego sakramentalnego „i tak przegramy”.
Cholera, znów mają rację.
Euro obserwuję z pozycji menedżera nowego spotu, miejsca kulturalnych spotkań na świeżym powietrzu. Oczywiście mecze są także w menu. Z meczami, czy bez meczów - trudno jednak jest wbić się na stałe na rozrywkową mapę miasta, zwłaszcza takiego, jak Poznań. Ale staramy się, cały czas do przodu. W sobotę przeżyliśmy prawdziwy piłkoszał, pobiliśmy rekord frekwencji i każdy inny. Mimo sromotnej klęski naszych reprezentantów, której jeszcze do końca nie przetrawiłem – kamień spadł mi z serca.
Dzień wcześniej na miejscówkę zawitał kolega. Zawitał aby sprawdzić, czy ta zasługuje na to, by obejrzeć na niej ten jeden z ważniejszych momentów nowożytnego piłkarstwa polskiego. Ba, życia publicznego. By obejrzeć go z synem. „Rozumiesz, z synem” - podkreślił, patrząc na mnie wymownie. Cóż za presja. Tak, wszystko będzie cacy, możesz zabierać małego – odpowiedziałem.
Żeby było wszystko cacy, trzeba się było uwijać. Zarówno ja, jak i tysiące ludzi w całej Polsce zakasaliśmy rękawy, a i tak nie ustrzegliśmy ich od tego, że były całe czarne. Podobnie, jak inne części garderoby. Ale pobrudziły się nie na darmo. Odwaliłem kawał dobrej roboty. Podobnie, jak Wy. Pochwalcie się raz wreszcie.
Mój kolega podczas meczu i imprezy mignął mi dwa razy. Pierwszy raz, jak po pierwszej połowie... animował zataczającą coraz to szersze kręgi zabawę w ciuciubabkę. Drugi raz, jak mi dziękował za to, że dotrzymałem słowa. Dzieciak bawił się świetnie i... właśnie to jest największym zyskiem z tej imprezy. Nie naszej imprezy, na jednym z miejsc, w jednym polskim mieście, ale Euro 2012 w ogóle. Bo takich dzieciaków w Polsce było wczoraj setki tysięcy. Dzieciaków, które poczuły atmosferę wielkiego święta, które wiedziały po co są w tym miejscu, w którym są i za kogo trzymają kciuki. Poczuły się częścią wielkiego świata.
Kiedy ja byłem w ich wieku jedyną szansą na to, by zobaczyć na własne oczy dziejącą się historię był przyjazd papieża. Przy czym była to raczej okazja, nie wnikając w kultuwo-teologiczne dywagacje, dość pompatyczna, patetyczna, trudna do ogarnięcia dla małego chłopca. No dobra, zajebiście mało interesująca.
Pokolenie syna mojego kolegi, to pierwsze takie od dekad, które obejrzało mecz o wszystko polskiej kadry, a po boisku biegali ludzie godni jego wiary, a nie patałachy, którym nie można zaufać, których nie można lubić, na których trzeba złorzeczyć. Skończyło się, jak zawsze, a nawet gorzej, ale przecież nie było, jak zawsze. Bo też, czy liczy się tylko cel, czy także droga do niego? A może tym celem było co innego niż wyjście z grupy? Może w tej całej szopce chodziło właśnie o to byśmy przez chwilę wszyscy poczuli się, jak dzieci, a nasze dzieci poczuły, że chcą być kiedyś na miejscu tych piłkarzy, którym dzisiaj nie wyszło?
Tak, warto było wpaść w piłkoszał.