Za każdym razem, gdy jakaś oferta inwestycji w sztukę jest ilustrowana przykładami wyników aukcyjnych prac Wilhelma Sasnala, gdzieś na świecie ginie małe słodkie zwierzątko… Od prawie 10 lat jest to obowiązkowy punkt komunikacji tej branży i świadczy zdecydowanie gorzej o jej wiarygodności niż o karierze przywoływanego artysty.
Inwestycje w sztukę mają historię sięgająca lat 70., kiedy kształtowała się obecna forma architektury globalnego systemu finansowego. Szalejąca wówczas inflacja kazała szukać nowych klas aktywów inwestycyjnych w obszarach całkowicie wcześniej pomijanych. Tak narodził się sektor instytucjonalnych inwestycji w sztukę. Zakup obiektów sztuki pozwalał na w miarę bezpieczne przeniesienie wartości w czasie, czego nie zapewniały poddane presji inflacyjnej ówczesne produkty inwestycyjne.
Sztuka współczesna jest szczególnie atrakcyjna w tym wymiarze, gdyż obrót nią nie jest objęty, m.in. restrykcjami przewozowymi. Niestety, te proste fakty są całkowicie pomijane przez rodzimych raczkujących doradców, którzy konkurując o klienta z innymi, często bardzo wyrafinowanymi produktami finansowymi, akcentują obietnice dużych zysków. Warto też zwrócić uwagę na stosunkowo wysokie prowizje i bardzo częsty brak własnych kolekcji w instytucjach deklarujących pośrednictwo w zakupie sztuki. To zawsze powinno dawać do myślenia.
Trzeba otworzyć się na świat
Obecnie znajdujemy się w szczytowej fazie wdrażania bezinflacyjnych czy niskoinflacyjnych polityk gospodarczych, co stawia zasadność tego rodzaju inwestowania pod bardzo dużym znakiem zapytania. Ten stan rzeczy ma się bardzo dobrze, choć na pewno nie będzie trwał w nieskończoność. Mimo to wzrastające ceny nie niszczą depozytów bankowych, a oprocentowanie lokat bankowych pozwala na zachowanie zdeponowanej wartości. Zadowalające zyski z tytułu uczestnictwa w obrocie sztuką mogą osiągać jedynie podmioty profesjonalne, silnie obecne na rynku pierwotnym. Są to m.in. galerzyści zarabiający na prowizji od sprzedaży prac oraz zdecydowanie rzadziej sami artyści. Dzieje się tak przy założeniu, że potrafią skutecznie wypracować choćby najskromniejszą pozycję poza krajowym obrotem sztuką – bez obecności na zagranicznych targach sztuki, utrzymanie płynności finansowej jest zadaniem bardzo karkołomnym.
Rynek wtórny jest ubogi
Polski rynek sztuki jest niezwykle słaby z jeszcze dwóch powodów, które postaram się zaznaczyć. Po pierwsze, zakres obrotu wtórnego jest więcej niż skromny. Ma to źródło w strukturze własnościowej obiektów sztuki – w prywatnych rękach znajduje się niewielki procent atrakcyjnych rynkowo dzieł sztuki dawnej, a duża część z nich została w ciągu ostatnich dwóch dekad sprzedana. Rynek sztuki dawnej (użyjmy tego upraszczającego określenia) cierpi z powodu strukturalnie bardzo niskiej podaży, co widać po kondycji domów aukcyjnych. W wielu z nich nie istnieje realna selekcja przyjmowanych obiektów, pozwalająca na przygotowanie ciekawych i budzących prawdziwe emocje aukcji. Wiele z nich, chcąc ratować sens swojego funkcjonowania, stara się przejmować funkcje rynku pierwotnego, nieudolnie dublując ofertę galerii. Owocuje to m.in. modą na tzw. aukcje młodej sztuki – czyli działania w mojej opinii trwale psujące i tak słaby rynek oraz perspektywy rozwoju karier współpracujących z nimi artystów.
Państwo nie wspiera kolekcjonerów
Drugim elementem fundamentalnie wstrzymującym rozwój rynku jest brak zachęt fiskalnych dla kupujących sztukę. Ulga pozwalająca odliczyć z podstawy część przychodu przeznaczonego na zakup sztuki z podatku od dochodów kapitałowych jest tego najlepszym przykładem. Wprowadzenie takiej regulacji umożliwiłoby wsparcie zakupu sztuki dla ludzi mających takie ambicje wcześniej, a sam rynek dostałby tak długo oczekiwany oddech. Finalnie część ze środków przeznaczonych na zakup sztuki trafiłaby również do samych artystów, których sytuacja w realiach rynkowych dalece odstaje od warunków niemieckich czy francuskich.
U nas nie warto inwestować
Warto zadać sobie zatem pytanie, czy w polskich warunkach istnieje sens traktowania sztuki jako inwestycji? Otóż, w mojej opinii, absolutnie nie. Chyba że przyjmie się bardzo długi horyzont inwestycyjny oraz zaakceptuje się wiążące się z nim ryzyko. Podstawową barierą do rozpoczęcia kolekcjonowania nie jest bariera finansowa, ale przede wszystkim merytoryczna. Zakup obrazu na aukcji czy w galerii bez elementarnej znajomości podstaw teorii sztuki jest zwykle zakupem chybionym. Jeśli nie jest poprzedzony lekturą kilku książek, żywym zainteresowaniem i zdrowym rozsądkiem, który podpowie, czy nie jest to chwilowy kaprys, to lepiej sobie odpuścić. Z pewnością warto odpuścić, jeśli mamy do czynienia z profesjonalnym konsultantem roztaczającym przed nami wizję przyszłych zysków. To prawie na pewno skończy się rozczarowaniem. W momencie, kiedy nie istnieje ulga podatkowa przy zakupie sztuki, doradca inwestycyjny jest na rynku sztuki całkowicie obcym ciałem. Praktycznie zawsze przedstawiona przez niego oferta będzie pod wieloma względami gorsza od tej, którą dostaniemy nawet od przypadkowego galerzysty.
Sztuka posiadania, nie zarabiania
Widzę natomiast wielki sens w zbieraniu sztuki w każdym innym celu. Szczególnie, jeśli wiąże się to z autentyczną pasją wynikającą z gromadzonej wiedzy. W Polsce powstaje dużo dobrej sztuki, żyją tu świetni, bardzo ciekawi artyści, których prace raczej nie będą bić rekordów cenowych. Mimo to ich zakup może być cennym elementem indywidualnie budowanego zbioru. Sztuka kupowana po to, by poprzez fakt jej posiadania stworzyć pewien dokument swojego czasu i swojej relacji do niego. Promowanie kultury kolekcjonowania, które rozpoczyna się od regularnych wizyt na wernisażach, w galeriach, na lekturze recenzji jest czymś, czego w ostatnich latach chyba bardzo zabrakło na polskim rynku. To zupełnie inne podejście oparte na osobistym przepracowaniu wątków obecnych w sztuce i jednocześnie budujące rynek inny niż ten oparty na marketingowym jazgocie i celebrytyźmie oraz oczekiwaniu na gwałtowne zmiany cen.