O Łodzi ostatnio sporo się pisze − w kontekście wypowiedzi B. Lindy i nie tylko. Dlaczego jednak moje miasto zyskuje tak skrajne opinie? Postaram się to wyjaśnić, nawiązując do jego burzliwej historii: od dynamicznej wolty z małej osady do wielkomiejskiego przepychu, poprzez czasy regresu − aż do rewitalizacji.
Łodzianie to dziwny społeczny twór, żyjący w wielkim mieście: wiecznie smutni, biedni, o zmęczonych twarzach, równie poszarzałych jak ich obdrapane kamienice. Taki wizerunek ciągle powraca – to utarty stereotyp, dlatego też co jakiś czas kolejny celebryta ogłasza wszem i wobec podobny osąd. Jest to wizerunek krzywdzący i dziś już nieprawdziwy, jednak jak każda plotka, może mieć w sobie ziarnko prawdy. Łódź – dawna stolica przemysłu włókienniczego, po jego upadku przeżyła znaczący regres. Teraz wiele się zmienia, bo dzięki sensownej polityce władz miasta i dotacjom unijnym przeprowadzana jest renowacja całych kwartałów i remont głównych dróg. Jednak nie zmienia to faktu, że upadek Łodzi był drastyczny ze względu na swoją skalę – na przełomie XIX i XX wieku status Łodzi jako bogatego miasta włókienniczego, w którym rzeczywiście mógł spełnić się amerykański sen, był niepodważalny.
Do historii przeszły miliony fabrykantów: Izraela Poznańskiego i Karola Scheiblera, a także nobilitacja Juliusza Heinzla, który został baronem von Hohenfeltz. Najważniejsze jednak, że te splendory nie zostały odziedziczone ani podarowane, a zdobyte dzięki ciężkiej pracy, talentowi do interesów i ambicji. Łódź, która w ciągu wieku z małej osady rozwinęła się w wielkie miasto, umożliwiła powstanie włókienniczych imperiów. Ponieważ fabrykanci chcieli zapewnić cały cykl produkcyjny bawełny (od surowca ze swoich plantacji w Azji, po materiał, który trafiał głównie do Rosji), fabryki zajmowały olbrzymie areały, na których znajdowały się przędzalnie, tkalnie, wykończalnie, magazyny z własnymi bocznicami kolejowymi i osiedla robotnicze ze szkołą, szpitalem, remizą strażacką, sklepami. Oczywiście fabrykanckie rezydencje budziły zazdrość i podziw, choć można im niekiedy zarzucić zbytni przepych. Jest to jednak zrozumiałe, jeśli przywoła się łódzką anegdotkę o tym, że gdy Hilary Majewski (najlepszy łódzki architekt) zapytał Poznańskiego, w jakim stylu ma być jego pałac, ten odpowiedział, że stać go na wszystkie style, a podłogę w salonie planował wyłożyć złotymi rublówkami. Ostatecznie Poznański postawił sobie aż cztery rezydencje (w najbardziej reprezentacyjnej, zwanej „łódzkim Luwrem” dziś mieści się Muzeum Miasta Łodzi).
Wiele pałaców miało centralne ogrzewanie, bieżącą wodę, innowacyjne systemy wentylacyjne stosowane dziś w hotelach. W rezydencji Roberta Schweikerta był centralny odkurzacz, a w domu Scheiblerów – osobowa winda elektryczna. W Łodzi wszystko było możliwe. Ludwik Meyer wybudował sobie prywatną ulicę (zamkniętą dla ruchu publicznego), aby potem kupił agregat prądotwórczy, żeby ją oświetlić.
Żony potentatów podtrzymywały mit ich niewyobrażalnego bogactwa, nosząc futra za 50 000 rubli, torebki ze skóry aligatora i brylantowe naszyjniki, które przeszły do legendy. Warszawskie gazety zarzucały im zbytnią strojność, ale prawda jest taka, że pod zaborami niewiele dam mogło pozwolić sobie na suknie od najlepszych projektantów z Paryża.
Łódź szybko zyskała status wielkiego miasta – na pewno przysłużyła się mu reprezentacyjna ulica Piotrkowska, na której wypadało bywać. Powstawało tu wiele eleganckich lokali − warto wspomnieć luksusową kawiarnię Grand Hotelu, w której odbywały się wernisaże i koncerty, czy cukiernię Roszka pod nr 76, gdzie przesiadywał Reymont, zbierając materiały do „Ziemi obiecanej”. Tym, co już wówczas odróżniało Łódź od Warszawy czy Krakowa był fakt, że zamiast o polityce i kwestiach społecznych, w łódzkich kawiarniach dyskutowano głównie o interesach.
W okresie prosperity w Łodzi stosowano najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne, których Kraków czy Warszawa mogły tylko pozazdrościć. Jako pierwsze miasto w Królestwie Polskim Łódź miała elektryczne tramwaje. Kiedy po Warszawie jeździły powozy, dorożki albo tramwaje konne, łódzcy fabrykanci w 1897 zainwestowali w sieć tramwajów elektrycznych. Dziś trudno wyobrazić sobie to miasto bez charakterystycznego zgrzytu na szynach – a warto wiedzieć, że po Narutowicza i Piotrkowskiej można się było przemieszczać tramwajem już na przełomie XIX/XX wieku.
Innym rozwiązaniem, z którego korzystali łodzianie były wielkie miedziane zbiorniki, które umieszczano na dachach. Przypominały wieże ciśnień. Były połączone z pompami, podpiętymi do studni na podwórku i dzięki temu łodzianie mieli bieżącą wodę.
Te udogodnienia i specyficzna wiara w to, że tu każdy może zmienić swój los, były osią łódzkiej tożsamości. W końcu przykłady łódzkich fabrykantów to potwierdzały: niezależnie od wyznania (katolickiego, protestanckiego, prawosławnego czy mojżeszowego), jak i narodowości (polskiej, niemieckiej, żydowskiej, rosyjskiej) każdy pracowity i zdolny człowiek miał tutaj szansę osiągnąć sukces. W Łodzi nie było (jak w Krakowie czy Warszawie) problemu z awansem społecznym, bo nie było szlachty, która nie dopuszczała innych do swoich kręgów. Ta wiara przetrwała wśród łodzian do dziś.
Mówiąc o specyfice łódzkiej tożsamości nie można pominąć kwestii honoru, jaki mieli nawet ci, którzy na pozór byli na bakier z prawem. Ślepy Maks (legendarny łódzki Don Corleone) wsławił się tym, że zawsze ratował oszukanych robotników czy kobiety okradzione przez nielojalnych kochanków. Do łódzkiej legendy przeszła wizyta gen. Wieniawy-Długoszowskiego – adiutanta marszałka Piłsudskiego, któremu w Łodzi skradziono cenny koc z wielbłądziej wełny. Ślepy Maks doprowadził do tego, że następnego dnia „zguba” leżała złożona na tylnym siedzeniu samochodu generała – nie można było przecież pozwolić, aby ktokolwiek okradał bohatera w Łodzi. Ten specyficznie pojęty honor i duma pozostały cechą typową dla łodzian do dziś. Dlatego trudno się dziwić, że komentarz pana Lindy wywołał taką falę oburzenia i frustracji. Łódź była zawsze miastem, które dawało szansę (Poznański czy Heinzel zrealizowali amerykański mit „od pucybuta do milionera”), więc bardzo niesprawiedliwe jest, jeśli ktoś odmawia takiej szansy jej samej.
Łódź tak łatwo się nie poddaje. Przetrwała kryzysy i wojny, które doprowadziły fabrykantów do bankructwa. Po II wojnie światowej pełniła przez kilka miesięcy funkcję stolicy: mieszkało w niej pół miliona ludzi i działały wszystkie najważniejsze państwowe instytucje. Warszawa była w gruzach i niewiele brakowało, aby Łódź przejęła jej funkcję na stałe (wygrał jednak mit zamku królewskiego i patriotycznych symboli). Teraz już nam się na pewno nie uda, bo od 1952 roku zapis o stołecznym statusie Warszawy znalazł się w konstytucji. Ale to nie znaczy, że was nie dogonimy, warszawiacy! Po prostu zrobiliśmy sobie przerwę, ale już szykujemy się do drugiej rundy.