Niby o tym, że starożytna Grecja jest
kolebką naszej cywilizacji uczymy się w szkole, wystarczy wspomnieć ustrój demokratyczny, filozofię, teatr. O literaturze i sztuce, a także o pochodzeniu
igrzysk olimpijskich zazwyczaj wspominamy na końcu. Tymczasem właśnie w Grecji, podziwiając kolejne sale wypełnione antycznymi wazami, posągami i fragmentami płaskorzeźb zauważyłem, że tym, co do mnie naprawdę przemawia, jest
realizm postaci i ich cielesność, która choć często wyeksponowana, nie razi niestosownością.
Posągowa uroda Kariatyd i
atletyczne sylwetki herosów w Muzeum Akropolu budzą raczej czysty zachwyt. Oczywiście zwróciłem uwagę na to, co pani od historii sztuki próbowała mi wpoić na wykładach: dostrzegłem harmonię, proporcje, dążenie do równowagi, ale przede wszystkim – zauważyłem to, co aż rzucało się w oczy, czyli
holistyczne podejście do człowieka. Arystotelesowska
kalokagatia zakładała
równowagę między pięknem fizycznym i duchowym, wiążąc się z przekonaniem, że bez jednego, drugiego nie ma. Setki lat europejskiego dualizmu w sztuce (związanego z przekonaniem, że ciało jest siedliskiem żądz, więc jego potrzeby trzeba marginalizować) zaowocowały tym, że to poczucie równowagi straciliśmy – jak się okazuje, na szczęście nie bezpowrotnie. Dzisiejsze dążenie do
szczupłej, wysportowanej sylwetki i godziny spędzane na
siłowni, czy podczas zajęć
fitness nie są po prostu modą, która przyszła do nas z Ameryki, ale konsekwencją powrotu do źródeł naszej europejskiej kultury – właśnie do Grecji. Siedząc za biurkiem w pracy i wykonując pracę umysłową, ludzie czują potrzebę
rozwoju fizycznego. Starożytni umiejętnie dzielili swój czas pomiędzy te sfery, a atletyczna, umięśniona sylwetka była wyznacznikiem rycerskości i była ceniona na równi ze szlachetnym charakterem. Zapewnienie sobie zdrowia traktowano jako jeden z koniecznych elementów dążenia do doskonałości.