Nastał znienawidzony przeze mnie czas, kiedy na kilkanaście (sic!) dni musiałam wrócić na niziny. Nie minął jeszcze tydzień odkąd pożegnałam mieszkanko pod Gubałówką, a już tęsknię za wszystkim. No, prawie wszystkim - sąsiedztwo domu pogrzebowego Całun i nagminne „spotkania” z ich karawanami to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej… Ale pomijając ten drobny detal - cóż poradzić, z perspektywy Pałacu Kultury Zakopane jest oazą spokoju, piękna i dobrych manier. Oczywiście to całkowicie subiektywna opinia. Uprzedzając wiadro pomyj, które w związku z nią się na mnie wyleje - zapraszam do dyskusji ;)
Można pracować 24/7 i nie zwariować? Można. Da się pogodzić funkcjonowanie w tyglu polskiego show biznesu z błogą egzystencją u stóp Gubałówki? Da się. Warto robić kilka rzeczy na raz? Warto. Jak? To zależy od Was. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Nieodzownym elementem zakopiańskiego folkloru są… turyści. Turyści krupówkowi, turyści górscy oraz specyficzna hybryda obu tych typów - turyści, którzy podczas zakrapianej herbatki w Kawiarni Europejskiej dochodzą do wniosku, że idą na Orlą Perć. Natychmiast.
Krupówkowi są dla mnie obyczajowo-socjologiczną zagadką. W dobie, gdy tyle się narzeka na uzależnienie od telefonów, oni przechadzają się główną ulicą Zakopanego nie z komórkami, ale z kubeczkami grzanego wina w dłoniach. Od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu. Ale (dopóki trzymają się zakopiańskich trotuarów) są przy tym o niebo mniej kolizyjni, niż zapatrzeni w ekrany smartfonów mieszkańcy pozostałych miast w Polsce.
Górscy, ci prawdziwi - dobrze przygotowani, rozważni (może też romantyczni) i ostrożni - mi imponują. A hybrydy mnie przerażają.
Piszę o tym, bo trochę mnie zmroziła liczba osób, które w świątecznym czasie zmusiła TOPR do interwencji w górach. Nie mówię o tuzinie wypadków śmiertelnych, gdyż te w ogromnej części przytrafiły się ponoć doświadczonym wspinaczom - choć o ich przygotowaniu i doświadczeniu wciąż dyskutują sami TOPRowcy. Bardziej chodzi o delikwentów jak ci, którzy pewnego grudniowego popołudnia wybrali się do Morskiego Oka, po czym chcieli wezwać helikopter żeby ich zwiózł bo - a to heca! - zimą tak szybko zmierzch zapada. Gratuluję błyskotliwości… I zastanawiam się - co ci ludzie mają w głowach…?
Na pewno nie mają jednego - szacunku dla zdrowia i życia. Ani swojego, ani tych, którzy potem muszą bawić się w rycerzy na białych koniach i wybawiać ofiary z opresji. Sama chodzę po górach. Mało inwazyjnie i tylko latem, ale i to wystarczy, by zobaczyć historie typu japonki i biodrówki w drodze do Pięciu Stawów (poważnie!) albo różowe, pluszowe klapeczki na szpileczce przy pieszej wyprawie na Gubałówkę (choć kto wie, może taka szpileczka ma działać jak połączenie raka z czekanem i wbijać się w podmokłe podłoże…?). Czasami kończy się to tylko zniszczoną garderobą. Czasami - kilkoma siniakami. Ale zbyt często - interwencją ratowników górskich. W ostatnich tygodniach sporo szczęścia miał amator mocnych wrażeń, który wyprawił się na wspinaczkę po zamarzniętych wodospadach - złamał sobie „tylko” podudzie. Nieco gorzej powiodło się ojcu rodziny, która w Święta wybrała się na spacer na Gubałówkę i postanowiła z niej zejść obok szlaku. Wpadł do jaru. A potem w ostatnią podróż zabrał go Całun.
W lokalnych mediach trwa dyskusja. Jedni - głównie dziennikarze, częściowo lekarze - postulują, by zimą zamykać Tatry, skoro tylu mamy śmiałków, którzy brawurę mylą z odwagą. Inni - sami TOPRowcy - przyznają, że takie zakazy nie mają sensu, bo raz - kto by tego pilnował? Dwa - na Słowacji jest taki zakaz a ludzie mimo to wchodzą i spadają. I trzy - na śliskich drogach też jest dużo śmiertelnych wypadków, ale nikt nie postuluje zamykania szos z tego powodu.
Ja zgadzam się chyba z tymi drugimi - spójrzmy prawdzie w oczy, mieszkamy w Polsce. Polak może mieć miliony nakazów i zakazów a i tak zrobi po swojemu. Zwłaszcza, jeśli nie ma pojęcia o zagrożeniach. Może jestem naiwną idealistką, ale raczej byłabym za edukacją. Lokalnie - po stronie Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale i w skali kraju. Jak to ujął jeden z ratowników - wspinanie się w Tatrach przy aktualnych warunkach bez odpowiedniego zaplecza sprzętowego i, nazwijmy to, intelektualnego jest jak siadanie za kierownicą autobusu, choć nie mamy prawa jazdy.
Kiedy siedzimy sobie w ciepłych domkach na nizinach, planując majowy albo lutowy wypad w góry - nic nie słyszymy o wypadkach w Tatrach i bezmyślności, która za nimi stoi. No, może ktoś czasem o tym napisze na 7 stronie ogólnopolskiego dziennika albo nadmieni w finiszu wiadomości. Jedziemy więc i czujemy się jak królowie świata, bo nikt przecież tu ni spada, grzane winko takie dobre a widoki takie piękne...