Nieodzownym elementem zakopiańskiego folkloru są… turyści. Turyści krupówkowi, turyści górscy oraz specyficzna hybryda obu tych typów - turyści, którzy podczas zakrapianej herbatki w Kawiarni Europejskiej dochodzą do wniosku, że idą na Orlą Perć. Natychmiast.
Na pewno nie mają jednego - szacunku dla zdrowia i życia. Ani swojego, ani tych, którzy potem muszą bawić się w rycerzy na białych koniach i wybawiać ofiary z opresji. Sama chodzę po górach. Mało inwazyjnie i tylko latem, ale i to wystarczy, by zobaczyć historie typu japonki i biodrówki w drodze do Pięciu Stawów (poważnie!) albo różowe, pluszowe klapeczki na szpileczce przy pieszej wyprawie na Gubałówkę (choć kto wie, może taka szpileczka ma działać jak połączenie raka z czekanem i wbijać się w podmokłe podłoże…?). Czasami kończy się to tylko zniszczoną garderobą. Czasami - kilkoma siniakami. Ale zbyt często - interwencją ratowników górskich. W ostatnich tygodniach sporo szczęścia miał amator mocnych wrażeń, który wyprawił się na wspinaczkę po zamarzniętych wodospadach - złamał sobie „tylko” podudzie. Nieco gorzej powiodło się ojcu rodziny, która w Święta wybrała się na spacer na Gubałówkę i postanowiła z niej zejść obok szlaku. Wpadł do jaru. A potem w ostatnią podróż zabrał go Całun.
Kiedy siedzimy sobie w ciepłych domkach na nizinach, planując majowy albo lutowy wypad w góry - nic nie słyszymy o wypadkach w Tatrach i bezmyślności, która za nimi stoi. No, może ktoś czasem o tym napisze na 7 stronie ogólnopolskiego dziennika albo nadmieni w finiszu wiadomości. Jedziemy więc i czujemy się jak królowie świata, bo nikt przecież tu ni spada, grzane winko takie dobre a widoki takie piękne...