Reklama.
logo

Nieodzownym elementem zakopiańskiego folkloru są… turyści. Turyści krupówkowi, turyści górscy oraz specyficzna hybryda obu tych typów - turyści, którzy podczas zakrapianej herbatki w Kawiarni Europejskiej dochodzą do wniosku, że idą na Orlą Perć. Natychmiast.
Krupówkowi są dla mnie obyczajowo-socjologiczną zagadką. W dobie, gdy tyle się narzeka na uzależnienie od telefonów, oni przechadzają się główną ulicą Zakopanego nie z komórkami, ale z kubeczkami grzanego wina w dłoniach. Od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu. Ale (dopóki trzymają się zakopiańskich trotuarów) są przy tym o niebo mniej kolizyjni, niż zapatrzeni w ekrany smartfonów mieszkańcy pozostałych miast w Polsce.
Górscy, ci prawdziwi - dobrze przygotowani, rozważni (może też romantyczni) i ostrożni - mi imponują. A hybrydy mnie przerażają.
Piszę o tym, bo trochę mnie zmroziła liczba osób, które w świątecznym czasie zmusiła TOPR do interwencji w górach. Nie mówię o tuzinie wypadków śmiertelnych, gdyż te w ogromnej części przytrafiły się ponoć doświadczonym wspinaczom - choć o ich przygotowaniu i doświadczeniu wciąż dyskutują sami TOPRowcy. Bardziej chodzi o delikwentów jak ci, którzy pewnego grudniowego popołudnia wybrali się do Morskiego Oka, po czym chcieli wezwać helikopter żeby ich zwiózł bo - a to heca! - zimą tak szybko zmierzch zapada. Gratuluję błyskotliwości… I zastanawiam się - co ci ludzie mają w głowach…?
logo

Na pewno nie mają jednego - szacunku dla zdrowia i życia. Ani swojego, ani tych, którzy potem muszą bawić się w rycerzy na białych koniach i wybawiać ofiary z opresji. Sama chodzę po górach. Mało inwazyjnie i tylko latem, ale i to wystarczy, by zobaczyć historie typu japonki i biodrówki w drodze do Pięciu Stawów (poważnie!) albo różowe, pluszowe klapeczki na szpileczce przy pieszej wyprawie na Gubałówkę (choć kto wie, może taka szpileczka ma działać jak połączenie raka z czekanem i wbijać się w podmokłe podłoże…?). Czasami kończy się to tylko zniszczoną garderobą. Czasami - kilkoma siniakami. Ale zbyt często - interwencją ratowników górskich. W ostatnich tygodniach sporo szczęścia miał amator mocnych wrażeń, który wyprawił się na wspinaczkę po zamarzniętych wodospadach - złamał sobie „tylko” podudzie. Nieco gorzej powiodło się ojcu rodziny, która w Święta wybrała się na spacer na Gubałówkę i postanowiła z niej zejść obok szlaku. Wpadł do jaru. A potem w ostatnią podróż zabrał go Całun.
W lokalnych mediach trwa dyskusja. Jedni - głównie dziennikarze, częściowo lekarze - postulują, by zimą zamykać Tatry, skoro tylu mamy śmiałków, którzy brawurę mylą z odwagą. Inni - sami TOPRowcy - przyznają, że takie zakazy nie mają sensu, bo raz - kto by tego pilnował? Dwa - na Słowacji jest taki zakaz a ludzie mimo to wchodzą i spadają. I trzy - na śliskich drogach też jest dużo śmiertelnych wypadków, ale nikt nie postuluje zamykania szos z tego powodu.
Ja zgadzam się chyba z tymi drugimi - spójrzmy prawdzie w oczy, mieszkamy w Polsce. Polak może mieć miliony nakazów i zakazów a i tak zrobi po swojemu. Zwłaszcza, jeśli nie ma pojęcia o zagrożeniach. Może jestem naiwną idealistką, ale raczej byłabym za edukacją. Lokalnie - po stronie Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale i w skali kraju. Jak to ujął jeden z ratowników - wspinanie się w Tatrach przy aktualnych warunkach bez odpowiedniego zaplecza sprzętowego i, nazwijmy to, intelektualnego jest jak siadanie za kierownicą autobusu, choć nie mamy prawa jazdy.
Kiedy siedzimy sobie w ciepłych domkach na nizinach, planując majowy albo lutowy wypad w góry - nic nie słyszymy o wypadkach w Tatrach i bezmyślności, która za nimi stoi. No, może ktoś czasem o tym napisze na 7 stronie ogólnopolskiego dziennika albo nadmieni w finiszu wiadomości. Jedziemy więc i czujemy się jak królowie świata, bo nikt przecież tu ni spada, grzane winko takie dobre a widoki takie piękne...