Odkąd pracuję w La Vanille, babeczki to dla mnie dosłownie chleb powszedni. Co nie zmienia faktu, że nie samymi słodkościami człowiek żyje. Nikogo więc raczej nie zaszokuję wyznaniem, że i ja dość często sięgam po nieco wytrawniejsze albo zwyczajnie neutralniejsze wypieki. Choćby po „zwykłe” pieczywo. A że dziś Dzień Dziecka, a mnie zapach świeżo pieczonego chleba nieodzownie kojarzy się z czasami beztroskiego dzieciństwa właśnie, postanowiłam napisać kilka słów o chlebie.
Można pracować 24/7 i nie zwariować? Można. Da się pogodzić funkcjonowanie w tyglu polskiego show biznesu z błogą egzystencją u stóp Gubałówki? Da się. Warto robić kilka rzeczy na raz? Warto. Jak? To zależy od Was. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Sformułowanie, jakiego użyłam w pierwszym zdaniu to już niemal truizm: chleb powszedni. Taki codzienny, tak dobrze znany. Ale czy aby na pewno? Po przeczytaniu „Księgi chleba” sama byłam zdziwiona, jak wiele magii, tajemnic i zagadek tkwi w tym zdawałoby się prozaicznym wypieku...
Choćby jego pochodzenie. Wiadomo, iż raczyli się nim już starożytni Egipcjanie (obok piwa był on ich ulubionym pokarmem), rozmaite gatunki pieczywa spożywali też starożytni Grecy i Rzymianie. Ale kto, gdzie i jak upiekł go po raz pierwszy? Jaka była pierwotna receptura? Tego, poza faktem, iż pierwotnie objętość wody (procentowo) była niemal dwukrotnie większa niż obecnie, dokładnie nie wiadomo. Przyczyna tej niewiedzy jest trywialna: chleb od zarania dziejów uznawano za coś tak oczywistego, iż nie tracono czasu na zapisywanie nań przepisów. A szkoda...
Owiane nutką tajemnicy jest też pojawienie się chleba w życiu każdego z nas. Bądźmy szczerzy: kto z Was pamięta swój pierwszy kęs pieczywa? Gdzie i od kogo go otrzymał? W jakich okolicznościach i pod jaką postacią? Może są tacy szczęśliwcy, ale ja niestety do nich nie należę...
Uwielbiamy za to magiczne aspekty związane z pieczywem. O obrządkach i wierzeniach napiszę może innym razem, dziś natomiast trochę o chlebkach jako machinach czasu. Większości z nas aromat pieczywa przywodzi na myśl jakieś wczesne wspomnienia z krainy beztroskiego dzieciństwa. Gdzie Wy przenosicie się za sprawą rozkosznego zapachu świeżo upieczonego bochenka? Do babcinej kuchni? Na wiejskie wakacje? Do tętniącej życiem francuskiej piekarni?
Ja, w zależności od nastroju, czasu i intensywności aromatu, ląduję przynajmniej w pięciu różnych miejscach.
Pierwszym jest istniejąca do dziś warszawska piekarnia na ulicy Polnej. Tradycyjna, w niewielkim tylko stopniu zmechanizowana. Nigdzie paluchy grahamowe, czy chleb na zakwasie nie mają tak chrupiącej skórki i tak rozkosznego wnętrza... Znajdą tu też coś dla siebie amatorzy kulinarnych eksperymentów: np. chleb kapuściany…
Drugie to nieistniejący już Super Sam (bo to, co stoi dziś przy metrze Wilanowska to tylko słaba kopia rewelacyjnego oryginału, a i forma następcy nieco mnie przeraża…). Zdaje się, że pierwszy tego typu wielkoskalowy sklep w stolicy. A wśród licznych metalowych półek - jakby nieco zagubione stoisko piekarnicze z najpyszniejszymi chałami i chałeczkami na świecie. Do dziś pamiętam smak maślanej kruszonki i zapach leciutkiego jak puch wnętrza...
Kolejne miejsce na mapie mojego chlebowego dzieciństwa to Suwalszczyzna, okolice Sejn. Gdy już tam traficie, zrozumiecie, że naprawdę można przez cały dzień nie jeść nic innego, jak chleb litewski - ciemny, piwno-karmelowy, trochę ubity i przez to rozkosznie sycący. Najlepszy? Ten z kminkiem - gorycz maleńkich ziarenek cudownie przełamywała słodycz samego bochenka...
Inny przysmak znalazłam w Zakopanem, w świetnie prosperującej po dziś dzień piekarni u Dańca: tu zajadałam się i nadal zajadam bułeczkami maślanymi z rodzynkami. Ciasto trochę jak w kajzerce, ale bardziej gliniaste, jak w pączku. Rodzynki mięciutkie, słodkie...pycha!
Ostatnie wspomnienie to podróż sentymentalna: do tradycyjnej wiejskiej izby Janki, siostry mojej Babci. Z dala od zgiełku miasta oddawała się kuchennym rytuałom na pograniczu magii, racząc całą rodzinę pysznościami ze swojego pieca. W jej kuchni królewskie miejsce zajmował kamienny piec, w którym powstawały najlepsze na świecie bułeczki z kwaskowo - słodkim twarogiem albo wielkie bochny chleba na liściu chrzanowym. Ich aromat witał nas, mieszczuchów, już u progu i sprawiał, iż mało taktownie odmawialiśmy rosołu i kurczak, sięgając po małe, puszyste wypieki albo smakowite pajdy spiętrzone na piecu pod lnianą szmatką... A że nie rzadko towarzyszyły im wyborne konfitury z leśnych malin, miód z własnej pasieki, albo domowy twaróg - doznanie było iście rajskie.
Jak już wspominałam w którymś z wcześniejszych wpisów, nie lubię nowoczesnego sposobu jedzenia chleba: z doskoku, bezrefleksyjnie, bez przywiązywania wagi do jego smaku, czy jakości. Chleb powszedni, codzienny? Oczywiście, ale to nie znaczy, iż pozbawiony należnej mu celebry! Bądźmy wybredni! Smakujmy tylko najlepsze pieczywo, rozkoszujmy się nim. Zamiast sięgać po pierwszy lepszy „dmuchawiec” z supermarketu, poszukajmy czegoś specjalnego: bochenka orzechowca, rozmarynowca albo prawdziwego „ziarniaka”. Tym sposobem wprowadzimy odrobinę luksusu w niekiedy szarą i smutną codzienność...