Choćby jego pochodzenie. Wiadomo, iż raczyli się nim już starożytni Egipcjanie (obok piwa był on ich ulubionym pokarmem), rozmaite gatunki pieczywa spożywali też starożytni Grecy i Rzymianie. Ale kto, gdzie i jak upiekł go po raz pierwszy? Jaka była pierwotna receptura? Tego, poza faktem, iż pierwotnie objętość wody (procentowo) była niemal dwukrotnie większa niż obecnie, dokładnie nie wiadomo. Przyczyna tej niewiedzy jest trywialna: chleb od zarania dziejów uznawano za coś tak oczywistego, iż nie tracono czasu na zapisywanie nań przepisów. A szkoda...
Ja, w zależności od nastroju, czasu i intensywności aromatu, ląduję przynajmniej w pięciu różnych miejscach.
Pierwszym jest istniejąca do dziś warszawska piekarnia na ulicy Polnej. Tradycyjna, w niewielkim tylko stopniu zmechanizowana. Nigdzie paluchy grahamowe, czy chleb na zakwasie nie mają tak chrupiącej skórki i tak rozkosznego wnętrza... Znajdą tu też coś dla siebie amatorzy kulinarnych eksperymentów: np. chleb kapuściany…
Drugie to nieistniejący już Super Sam (bo to, co stoi dziś przy metrze Wilanowska to tylko słaba kopia rewelacyjnego oryginału, a i forma następcy nieco mnie przeraża…). Zdaje się, że pierwszy tego typu wielkoskalowy sklep w stolicy. A wśród licznych metalowych półek - jakby nieco zagubione stoisko piekarnicze z najpyszniejszymi chałami i chałeczkami na świecie. Do dziś pamiętam smak maślanej kruszonki i zapach leciutkiego jak puch wnętrza...
Kolejne miejsce na mapie mojego chlebowego dzieciństwa to Suwalszczyzna, okolice Sejn. Gdy już tam traficie, zrozumiecie, że naprawdę można przez cały dzień nie jeść nic innego, jak chleb litewski - ciemny, piwno-karmelowy, trochę ubity i przez to rozkosznie sycący. Najlepszy? Ten z kminkiem - gorycz maleńkich ziarenek cudownie przełamywała słodycz samego bochenka...
Inny przysmak znalazłam w Zakopanem, w świetnie prosperującej po dziś dzień piekarni u Dańca: tu zajadałam się i nadal zajadam bułeczkami maślanymi z rodzynkami. Ciasto trochę jak w kajzerce, ale bardziej gliniaste, jak w pączku. Rodzynki mięciutkie, słodkie...pycha!
Ostatnie wspomnienie to podróż sentymentalna: do tradycyjnej wiejskiej izby Janki, siostry mojej Babci. Z dala od zgiełku miasta oddawała się kuchennym rytuałom na pograniczu magii, racząc całą rodzinę pysznościami ze swojego pieca. W jej kuchni królewskie miejsce zajmował kamienny piec, w którym powstawały najlepsze na świecie bułeczki z kwaskowo - słodkim twarogiem albo wielkie bochny chleba na liściu chrzanowym. Ich aromat witał nas, mieszczuchów, już u progu i sprawiał, iż mało taktownie odmawialiśmy rosołu i kurczak, sięgając po małe, puszyste wypieki albo smakowite pajdy spiętrzone na piecu pod lnianą szmatką... A że nie rzadko towarzyszyły im wyborne konfitury z leśnych malin, miód z własnej pasieki, albo domowy twaróg - doznanie było iście rajskie.