
Reklama.
Załamuje mnie też kulturowa kondycja nadbałtyckich miejscowości. Zamykają się kolejne kina, znikają księgarnie. Przybywa natomiast stoisk z tanią i odmóżdżającą książką, pirackimi DVD albo plastikowymi badziewiami. I niestety, jakby w odpowiedzi na ten spadek formy i treści, zmieniają się też sami wczasowicze. Co raz mniej tych uśmiechniętych, wyluzowanych, zrelaksowanych. Co raz więcej - nadętych, warczących albo intensywnie zawianych (i nie chodzi mi o specyfikę naszego klimatu...). Zresztą czemu tu się dziwić? Dzieciak ciągnie od kramu do kramu, skandując kolejne „kup mi!!!!” a narzeczona spędza godziny przed lustrem, zanim odstawi się na deptak. Trzeba przecież jakoś odreagować... Jak nie na współ-wakacjowiczach, to nad kilkoma głębszymi.
A i tak co roku tu trafiam - albo do Łeby, albo na Hel. Wakacje bez tego tygla byłyby jakieś niepełne. I choć nie powiem, że nie podobają mi się Prowansja, Toskania, czy Lizbona, że nie zazdroszczę im unikalności kulturowej i murowanej pogody, to pomarznąć nad polskim morzem też lubię. Nic nie łagodzi tak mojej dość burzliwej natury jak dłuuugi spacer brzegiem Bałtyku, okraszony kolejną kolekcją nadkruszonych muszelek i bursztynowych odłamków. A jak jeszcze się trafi, że temperatura wody nie powoduje odmrożenia kostek, to już w ogóle pełnia szczęścia...