Można pracować 24/7 i nie zwariować? Można. Da się pogodzić funkcjonowanie w tyglu polskiego show biznesu z błogą egzystencją u stóp Gubałówki? Da się. Warto robić kilka rzeczy na raz? Warto. Jak? To zależy od Was. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Nie będę pisać peanów o tym, jak wesoło, kolorowo i pozytywnie jest podczas defilad w Nowym Jorku, czy Paryżu. Nie wystawię laurki włoskim obchodom lokalnych dni, pełnym muzyki, zabawy i pysznego jedzenia. Bo raz, że wiem, że i tam trafiają się ekscesy. A dwa: nie o innych tu chodzi. Problem mamy my.
Mieszkam w Centrum. Gorzej, między Placem na Rozdrożu a Placem Unii. I to, co od dwóch lat dzieje się w tych okolicach 11 listopada przyprawia mnie o mdłości.
Najlepiej byłoby w tym czasie zabunkrować się w mieszkaniu albo wyjechać za miasto. Ulic nie wypełniają hipsterzy, zakochane pary ani ludzie wszelkiego wieku spacerujący w jesiennym krajobrazie. Ich miejsce zajmują bandy wściekłych mężczyzn, skorych poturbować Cię tylko dlatego, że śmiesz iść pod prąd. Towarzyszą im oddziały policji, klasycznej i zamaskowanej, równie mocno przerażające mieszkańców i nieszczęsnych przypadkowych przechodniów.
W tym roku byłam na tyle naiwna, by zaplanować małą kolacyjkę niepodległościową. Na 18, bo przecież ile można demolować Warszawę? Chyba 8 godzin powinno wystarczyć?! A gzie tam!! Wszyscy zaproszeni dotarli dwie godziny po czasie, wściekli i zmęczeni. Spędzili 120 minut w samochodach, krążąc po mojej okolicy, odsyłani od jednego patrolu do drugiego. Tramwaje stały. A metro? Ok, jeździło, ale przedarci się potem przez stado manifestujących "patriotów" groziło utratą zdrowia lub życia...
Słyszałam, że nie wszędzie było tak źle. Że mamy w Polsce miasta, gdzie Święto Niepodległości to dzień radosny, spędzany razem, w zgodzie. Szkoda, że nie w stolicy... Teoretycznie przecież to ona ma być sercem kraju.