Piosenka "Koko koko Euro spoko" to występek językowy, przestępstwo stylistyczne i zbrodnia na pięciolinii. Ci, którzy dopuścili ją do konkursu na utwór promujący Euro 2012, powinni za to odpowiedzieć. Po raz kolejny ktoś wziął pieniądze za kompromitowanie nas na arenie międzynarodowej.
Życie crossover to życie na skrzyżowaniu kultur. Od lat łączę różne gatunki muzyki z głosem operowym i zapraszam do współpracy muzyków z różnych światów. W chaosie poszukiwań dyscyplinuje mnie Bach. A was? Bloguję dla ludzi, którzy lubią mieć własne zdanie i iść zawsze własną drogą. Piszę o kulturze i popkulturze. Znajdziecie mnie na: www.izabelakopec.eu
Możecie uwierzyć lub nie, ale bardzo często oglądam piłkę nożną. Mój 17-letni syn jest oddanym kibicem Legii i Realu Madryt. Szkoda, że musi się wstydzić za tak zwaną polską oprawę Euro 2012. Podobno chcieliśmy dobrze. Jak zwykle wyszło po dziadowsku.
Piosenka "Koko koko euro spoko" to jawna drwina z polskości, z naszego dorobku kulturowego, kpina z kibiców, niesmaczny żart z pięknych instytucji, jakimi są zespoły folkowe. Nie przyjmuję tłumaczeń, że to zjadalny dla milionowej publiczności miks elementów ludowych z nowoczesnym beatem. To niestrawny disco-polowy pasztet. Przykro mi, że będziemy teraz w Europie kojarzeni jako eksporterzy tego niesmacznego produktu.
Tym bardziej, że każdy kto zna i kocha piłkę wie, jak piękne melodie towarzyszą temu sportowi. Sam Hymn Ligi Mistrzów, będący adaptacją "Kapłana Sadoka" Händla, w wykonaniu Royal Phillharmonic Orchestra jest ucztą dla ucha. Prawda?