Aktor, reżyser i tłumacz. Członek zespołu Nowego Teatru
Kiedy Jarosław Kaczyński na początku lat dziewięćdziesiątych organizował marsze przeciwników ówczesnego prezydenta Wałęsy, który w odpowiedzi na zarzuty tego pierwszego, że nie pali się do dekomunizacji wywalił go z funkcji szefa swojego gabinetu, nikomu chyba do głowy nie przyszło, że ta głęboka frustracja jednego człowieka będzie miała tak przerażające skutki. Że doprowadzi nas kiedyś do wrzenia przypominającego chwilę tuż przed jakimś wielkim wybuchem, przesileniem, rewolucją, wojną prawie.
Patrząc na płomienie spalonej wówczas kukły prezydenta, nie widzieliśmy w nich jeszcze zarzewia tego gigantycznego pożaru, który dziś nas trawi, choćby niedawno na Placu Zbawiciela w Warszawie. I niszczy krok po kroku kolejne, z mozołem odbudowywane po peerelowskiej dewastacji, wątłe jeszcze obszary wolności. Wolności obyczajowej, wyznaniowej, światopoglądowej, intelektualnej, artystycznej. Wolności wyboru, sumienia, wypowiedzi. Wolności we własnym łóżku, wolności publicznego okazywania uczuć. Wolności myśli, duszy i ciała. Wolności, która daje człowiekowi poczucie godności, siłę, otwiera mu horyzonty, pobudza wyobraźnię, rozwija jego człowieczeństwo, wzmaga głód poznawczy, ambicję. Wolności, która prowadzi go do tej galerii, tego kina i tego teatru jakie sam wybierze, w jakich szuka odpowiedzi na swoje potrzeby.
Wieloletni proces autorki słynnej „Pasji”, Doroty Nieznalskiej, zniszczenie rzeźby Jana Pawła II w Zachęcie i wymuszenie dymisji kierującej nią wtedy Andy Rotenberg (która musiała się przy okazji naczytać o żydowskim spisku antypolskim i antykościelnym, jakiego była uczestnikiem), powtarzające się oblewanie czerwoną farbą posągu Generała Świerczewskiego, kłopoty wielu galerii w całym kraju regularnie nawiedzanych i zastraszanych przez LPR-owskich i PiS-owskich samorządowców i posłów, ich i biskupów ataki na Teatr Wierszalin wystawiający „Ofiarę Wilgefortis”, na Teatr Polski w Bydgoszczy wystawiający „Popiełuszkę”, spalenie instalacji „Tęcza” Julity Wójcik, protest fanatycznych wiernych pod siedzibą Centrum Sztuki Współczesnej i w jego wnętrzu, gdzie pokazywana była „Adoracja Chrystusa” Markiewicza, protest, który był swego rodzaju okupacją, agresją niemal uniemożliwiającą odwiedzającym zapoznanie się z tą i innymi pracami i zakończony oczywiście obrzuceniem projektora i ściany jajkami i farbą, aż wreszcie zorganizowany przez środowisko Gazety Polskiej atak na Stary Teatr w Krakowie, czyli przerwanie przez kilkudziesięciu wyznawców jedynej prawdy spektaklu Jana Klaty „Do Damaszku”. Swoją drogą przywódcą tej żenującej intifady, w każdym razie najgłośniej wykrzykującym i wygrażającym aktorom jej uczestnikiem, okazał się fotograf dawniej związany z tą sceną, dawniej, czyli w czasach, w których była prawdziwie polska, narodowa i święta. Bo teraz jest ladacznicą. Wybitna polska aktorka stała na scenie i słuchała, że jest k…wą, a wybitny aktor, że jest zdrajcą.
Ta absurdalna interwencja miała być wyrazem sprzeciwu wobec deprawacji, zaprzaństwa i lewactwa, szargania i deptania narodowych świętości, jakich dopuszcza się dyrektor Jan Klata. W tym przypadku chodziło o scenę, w której ubrani aktorzy nieco żartobliwie imitują akt miłosny. Chwała Bogu, że nie widzieli „Oczyszczonych” Warlikowskiego, bo widok całujących się nagusów jednej płci mógłby się skończyć ukamienowaniem aktorów, a już na pewno atakiem kilkudziesięciu niemłodych już serc gorliwych obrońców czystości.
Trochę się wyśmiewam, ale sprawa jest śmiertelnie poważna. Jest poważna, gdyż to szaleństwo rozlewa się jak epidemia, i ponieważ coraz szersze rzesze wiernych wyznawców otumanionych przez swoich ultrakatolickich, faszyzujących idoli w rodzaju Artura Zawiszy - coraz częściej i coraz powszechniej pozwalają sobie na coraz bardziej zuchwałe, coraz brutalniejsze, coraz bardziej bezwzględne ataki na obiekty kulturalne. Spalenie „Tęczy” i następujące po nim pełne radosnej satysfakcji komentarze prawicowych oszołomów, posłów i publicystów, zwiastować może przejście do nowej fazy wojny polsko-polskiej. Do fazy bezpośredniej, siłowej konfrontacji.
Ziemkiewiczowi przy okazji przypomniało się, że „Palma” Rajkowskiej przy rondzie de Gaulle’a też jest antypolska i wszawa, bo przecież nawiązuje do historii Alei Jerozolimskich, a one prowadziły do żydowskiej osady Nowa Jerozolima. Poza tym jest obiektem obcym, bo drzewo to nie występuje w Polsce. Obiektem, podobnie jak „Tęcza”, pięknym, a jak wiadomo piękno i radość są wrogami polskości numer jeden. Piękno to gejowskie i antypolskie pojęcie. Polacy najlepiej czują się w brzydocie, brudzie, szarości, liszajach, zaciekach i błocie. I choć owi „mityczni” Polacy nigdzie nie byli i niczego nie widzieli, uwielbiają najgłośniej krzyczeć, że wszystko, co polskie jest najlepsze, najpiękniejsze, najwspanialsze, bo nasze! I dobrze. Każdy może myśleć, co chce. Ale wara, wara od wolności wymiany myśli, wara od artystów, od galerii, teatrów, filharmonii, oper i kin. Wara od naszej kultury. Naszej wspólnej, nie waszej czy naszej, ale tej, do której każdy ma dostęp, i z którą każdy może podjąć dialog bez konieczności rzucania w nią kostką brukową. Która przynosi nam prawdziwą chlubę i jest naszym najlepszym ambasadorem, wizytówką na świecie. Każdy może uprawiać sztukę, o ile czuje wole bożą i dysponuje jakimś talentem. Każdy może być odbiorcą takiej sztuki, jakiej potrzebuje. Jak coś się komuś nie podoba, to może wyjść, często również oddać bilet, a na ulicy odwrócić wzrok i nie patrzeć na to, co tak cieszy i zachwyca innych, a jego oburza. I iść tam, gdzie pokazują sztukę „narodowo, ideowo i moralnie czystą”, bardziej „aryjską”, bardziej „najszą”, swojską, baśniową, ludową, czy jaką tam chcecie.
Jeśli tak bardzo martwię się o naszą wolność, to także dlatego, że przedstawiciele władzy albo boją się tej wolności bronić albo ataki na nią cynicznie wykorzystują w swojej grze o tron. Ten pierwszy przypadek to tchórzliwa reakcja ministra Zdrojewskiego na zadymę z „Adoracją…” w CSW, czyli wypowiedź, że z powodu „kontrowersyjności” wystawy nie dofinansował jej z budżetu ministerstwa kultury. Bardzo niebezpieczny precedens, będący zarazem oczywistym ugięciem się przed naporem ultrakatolickiego terroru.
Drugim z kolei jest lekkomyślny, ale ewidentnie świadomy brak ochrony instalacji Wójcik na placu Zbawiciela w Warszawie. Każde dziecko wie, że jeśli „Tęcza” znajdzie się na drodze oszalałego, zdziczałego pochodu „wykluczonych” frustratów, zostaną z niej tylko zgliszcza. Każde dziecko to wie, ale władze miasta i policja nie wiedzą. Czy przypadkiem nie o to chodziło, żeby spłonęła i abyśmy znowu ujrzeli brzydką, krwawą, rozpaloną twarz polskiej prawicy? Żebyśmy znów szukali ratunku w ciepłych objęciach matki o imieniu PO? Czy nie właśnie dlatego po kilku długich miesiącach od jej poprzedniego spalenia odtworzono ją dosłownie parę dni przed 11 listopada? Czy potraficie Szanowni Państwo spod znaku Platformy z ręką na sercu i patrząc sobie w oczy w lustrze zaprzeczyć tej tezie?
Bardzo doceniam stanowczą deklarację Pani Prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz w sprawie odtworzenia „Tęczy”. Ale chciałbym wobec tego zapytać, czy Pani oraz Pani Ewie Gawor z miejskiego Biura Bezpieczeństwa naprawdę nie przyszło przed marszem do głowy, co się może stać? Czy nie o to właśnie chodziło, żeby się znowu wykazać przed Najjaśniejszym Przywódcą i zameldować „wykonanie zadania”?