Tomasz Zaboklicki, prezes bydgoskiej Pesy, nie potwierdza ani nie zaprzecza, że jego firma porozumiała się z Tramwajami Moskiewskimi w sprawie dostaw 120 tramwajów na tamtejszy rynek. I w ogóle mu się nie dziwię: tisze jediesz, dalsze budiesz. Dziś jest w Sofii, do kraju wraca tuż po podpisaniu umowy na dostawę 20 tramwajów dla tego miasta. Wartość kontraktu – 34 miliony euro.
Pesa to największy w Polsce producent taboru szynowego, który robi coraz większą furorę na europejskich rynkach. Ciosem dla konkurentów bydgoskiej firmy było podpisanie wartego ponad 1,2 mld złotych kontraktu na dostawę taboru spalinowego dla kolei niemieckich. To wywindowało spółkę do elity europejskich dostawców, wygrywa w ostatnich miesiącach przetarg za przetargiem, coraz częściej – lepszą jakością, terminowością, ceną. Teraz przychodzi czas na ekspansję w kierunku wschodnim.
– Nie mogę zaprzeczyć, nie mogę potwierdzić – Tomasz Zaboklicki mówi krótko i prosi o zrozumienie dla jego wstrzemięźliwości. – Cokolwiek powiem, może się obrócić przeciwko spółce.
Gdyby wiadomość oficjalnie się potwierdziła, byłby to gospodarczy news miesiąca. Na rosyjski rynek chcemy wejść od dawna, choć politycznie, jako państwo, robimy niewiele, by wspierać starające się o jego względy polskie przedsiębiorstwa. Nie dziwi mnie więc ostrożność prezesa. Na rynku dostaw taboru szynowego konkurencja jest nie tyle ostra, co wręcz brutalna. Czarny PR mało kogo już dziwi, próby podważenia kompetencji technicznych rodzą się na każdym kroku, a w ślad za każdym wygranym przetargiem idą dziesiątki skarg i interwencji. Kiedy Pesa wygrała kolejny przetarg we Włoszech (40 pociągów, prawie 140 mln euro), w imieniu konkurentów interweniowali przedstawiciele rządu. Tak jest zawsze.
No, prawie zawsze. W obronie polskich producentów taboru na zagranicznych arenach nie staje nikt. Zaboklicki żalił się na to w wywiadzie, którego udzielił niedawno „Gazecie Wyborczej”: Będziemy mieli w Polsce włoskie Pendolino, ale widzieliście państwo, aby ktoś z władz walczył, żeby w tych pociągach były jakieś polskie urządzenia, polskie elementy? Wydajemy 2,7 mld złotych i jest nam to obojętne.
Premier Szwajcarii, kanclerz Niemiec czy nawet król Hiszpanii potrafią interweniować w obronie swoich producentów – w Polsce nie można na to liczyć. Polski minister transportu na strategicznie ważnych zagranicznych targach omija stoisko Pesy szerokim łukiem, inny – wpada tam towarzysko, bo jest tylko na wycieczce, w dżinsach. Polskie biura handlowe w placówkach dyplomatycznych zajmują się sobą, a nie przedsiębiorcami z kraju. Kontakty z biznesem obciążone są odium, które wytwarzają sami politycy: przedsiębiorca to krętacz, kombinator, lepiej być w relacjach z nim ostrożnym, bo jeszcze ktoś zrobi zdjęcie i podrzuci tabloidom…
Rynek zamówień taborowych w Europie nie jest z gumy, można na nim zaobserwować sinusoidę zleceń – specjaliści podkreślają, że w najbliższych latach czeka nas ograniczenie wartości kontraktów, bo samorządy i koleje będą realizowały wcześniej podpisane umowy. Tym bardziej więc trzeba się starać…
Na tym tle produkcja we Włoszech nowoczesnego taboru na potrzeby PKP Intercity wypada naprawdę irytująco: można było postarać się, by choć siedzenia produkowano w Polsce, tworząc szanse przychodowe dla rodzimych producentów.
W swoim czasie branża producentów taboru stawiała tę sprawę jasno: to przede wszystkim nam, polskim firmom należy postawić zadanie wyprodukowania pociągu bez wychylnego pudła, jeżdżącego 200 km/godzinę i mającego świadectwo dopuszczenia do jazdy po Polsce… Złożylibyśmy ofertę, koszty utrzymania taboru byłyby czterokrotnie niższe, a rozliczenie w złotówkach, nie w euro. No i może dałoby się uzyskać 4 świadectwa dopuszczające tabor na ościenne rynki…
Ale chcieliśmy mieć „europejski produkt” – zresztą, zakładaliśmy pierwotnie, że będzie gotowy na EURO 2012 – no i… będziemy mieli. Koślawy dość, bo w polskich warunkach nie da się jeździć na długich odcinkach z prędkością 250 km/h, bez wychylnego pudła (jak na europejskich trasach), droższy w utrzymaniu od polskiego taboru, ale będzie. Za 2,7 mld złotych, o ile nie wzrośnie cena europejskiej waluty. A rośnie.
Zaboklicki w wywiadzie dla GW poruszył arcyważny temat: ochrony narodowych interesów przez urzędników, którzy opłacani są z podatków jakie generują polscy eksporterzy, i przez polityków, którzy do tego zadania nie dorośli. Chciałoby się powiedzieć: od prezesa polskiej spółki się uczcie, jeśli nie chcecie się uczyć od Angeli Merkel i szefów rządów innych państw:
Rząd musi zmienić nasze placówki dyplomatyczne – one muszą pomagać przedsiębiorcom. Polscy ambasadorowie powinni być rozliczani z tego, ile będzie polskiego eksportu do kraju, w którym urzędują. A rozmieszczenie ambasad i liczba zatrudnionych tam osób powinny być uzależnione od interesów gospodarczych, jakie mamy w danym kraju.