Jak ma się zwracać do wierzących ateista, aby była możliwa prawdziwa wymiana myśli, a jednocześnie by nie ukrywać, ani sztucznie nie łagodzić swojego światopoglądu? Ostatnio miałem okazję spróbować.
Jacek Tabisz - ateista, poeta, muzyk, publicysta, badacz kultur orientalnych, od 2011 prezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów.
Okazję do takiej próby dała mi redakcja Teologii Powszechnej, gdzie w numerze 8, rok 3 (2015), poświęconym nietolerancji, pojawił się także mój artykuł.
Oczywiście nie po raz pierwszy mój tekst pojawił się w gazecie o profilu religijnym, ale do tej pory nie miałem okazji poruszyć aż tak centralnie tematu różnicy zdań między wierzącymi a ateistami. Bardzo ciekaw jestem reakcji wierzących i ateistycznych czytelników, choć zdaję sobie sprawę z tego, że po obydwu stronach barykady istnieją spore grupy ludzi żądające "absolutnej czystości" i odbierające każdą próbę rozmowy na linii "wiara - ateizm" za akt zdrady. Haniebnej zdrady dodajmy, bo słowo "haniebny" jest świetnie wypromowane przez PiS, więc szkoda by było go nie użyć...
Redakcja Teologii Powszechnej daje autorom prawo do ponownego wykorzystania ich tekstów, zatem, chcąc poinformować czytelników NaTemat o moich próbach dialogu bez zatracania swojego stanowiska, przytaczam mój artykuł. Cenne jest w tym to, że taka akcja z mojej strony ma rzeczywiście (a nie tylko hipotetycznie) miejsce. Moja próba, nawet jeśli nieudana, może bowiem stanowić dobry punkt wyjścia do własnych rozważań.
--- --- ---
Jeśli chodzi o tolerancję oczami ateistów, to na wstępie muszę zaznaczyć, że różne są te oczy ateistów, a raczej punkty widzenia. Podobnie jest najpewniej z chrześcijanami, judaistami, hinduistami etc. Już samo dostrzeżenie tej rozmaitości postaw w ateizmie i w różnych religiach jest pewnym drobnym krokiem w stronę tolerancji. Dlatego podkreślam, iż piszę ten esej w swoim imieniu, wiedząc, że znajdą się ateiści popierający moje przemyślenia, jak i tacy, którzy uznają je za zupełnie sobie obce.
Ateizm wypływa z dwóch ważnych (choć nie jedynych) źródeł. Pierwszym z nich jest zamiłowanie do rozwiązywania zagadek rzeczywistości i do zbliżania się do prawdy o nas i o świecie. Drugie źródło to bunt przeciwko temu, że w większości społeczeństw dominują ludzie religijni, którzy niekiedy narzucają swoją wizję świata innym. To narzucanie czasem jest celowe, czasem wynika po prostu z większej od ateistów liczby osób wierzących.
Ateizm poznawczy często nie ma w sobie napięcia na linii konfrontacji religijnej wiary i niewiary. Ateizm zbuntowany w wielu wypadkach jest związany z silnym poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości. W polskich warunkach dla części ateistów głównym sprawcą tej krzywdy jest kler katolicki. Jego silna obecność w debacie publicznej, jak i chęć narzucania własnych zasad wszystkim ludziom bywa odczuwana jako silny akt nietolerancji.
Ja, jako racjonalista, jestem przedstawicielem ateizmu poznawczego. Mój ateizm nie zrodził się z poczucia krzywdy, ale z przekonania, iż rzeczywistość jest inna, niż opisuje ją Biblia, czy inne święte księgi i opowieści. Choć dostrzegam zbyt mocny niekiedy wpływ kleru na nasze wspólne prawo, to nie uważam kleru za główne źródło nietolerancji w Polsce, w przeciwieństwie do części zbuntowanych ateistów (te określenia wypływające z poznawczego i zbuntowanego ateizmu są roboczymi metaforami, które stworzyłem na rzecz tego eseju, proszę nie szukać ich objaśnienia w pismach kulturoznawców).
Uważam, że księża biorą się z potrzeby innych wierzących, a walczą o katolicką wizję świata, bo w nią wierzą. Z niektórymi z nich możliwy jest mimo ich misji owocny dialog, zaś brak równowagi i związane z tym brakiem zjawiska dyskryminacyjne, są dziełem niektórych polityków zbyt mocno ulegających naciskom jednych grup społecznych kosztem innych grup społecznych.
Napisałem kilka słów o klerze, bo dla niektórych ateistów stanowi on główne źródło wszelkich nieszczęść, w tym nietolerancji. Zapewne ta refleksja może się wydać nieco egzotyczna moim religijnym czytelnikom. Mnie też taką się trochę wydaje. Nie trafiają do mnie hasła propagowane przez niektórych ateistów, sugerujące iż „żyjemy pod okupacją Watykanu”. 25 lat temu mieliśmy rzeczywistą, radziecką okupację. Za PRL nie mogliśmy w naszym parlamencie uchwalić rozluźnienia czy zerwania kontaktów z ZSRR, ani wyprowadzenia jego wojsk z Polski. To była rzeczywista okupacja. Watykan nas nie okupuje, bo polski parlament przy odpowiedniej większości może zerwać konkordat, zmieniając wpierw parę zdań w naszej konstytucji, gdyż konkordat jest w nią wpisany. Nasz parlament tego nie robi, bo większość posłów i posłanek tego nie chce, a są oni demokratycznie wybranymi reprezentantami Polek i Polaków.
Dlatego nie znajduję głównych przyczyn nietolerancji w poszczególnych osobach wierzących, czy nawet w klerze tej, czy innej religii. Aby znaleźć główną przyczynę nietolerancji trzeba sięgnąć znacznie dalej, do samego źródła. W moim odczuciu tym podstawowym źródłem nietolerancji jest dogmatyzm. Dogmat to sąd o rzeczywistości i o drugim człowieku wyłączony z dyskusji. To biała plama na mapie krytycznego myślenia, o którym tak mądrze pisał choćby filozof Popper.
Oczywiście, jako ateistę, kusi mnie stwierdzenie, że religie potrzebują dość dużej ilości dogmatów i wspiera to zachowania nietolerancyjne wobec ludzi myślących i żyjących inaczej, niż wymagają tego konkretne teologie, sury, sutry, hadisy i katechizmy. Historia nie wolna od wojen religijnych i od prześladowań heretyków, innowierców etc. potwierdza moim zdaniem ów niebezpieczny, dogmatyczny aspekt religii.
Tym niemniej muszę uczciwie przyznać, że dogmaty nie są tylko i wyłącznie dziełem religii. Wiele świeckich ideologii też bazuje w dużej mierze na dogmatach. A nawet bez zewnętrznych dogmatów, bez „wielkich narracji”, człowiek w swoim własnym, prywatnym świecie też może stać się tyranem, nie dopuszczając do swojej świadomości faktu własnej omylności i potrzeby weryfikacji własnych poglądów, nawet tych najwygodniejszych.
Każdy z nas jest choć trochę dogmatykiem. Każdy z nas miewa sytuacje, kiedy na podważenie ważnych dla siebie przekonań reaguje agresją, nie zastanawiając się nad tym, że przecież ten kto kwestionuje dany pogląd może mieć w tym rację. Niektóre z naszych dogmatów przestają być zwykłymi stwierdzeniami, czy konstrukcjami logicznymi, lecz stają się częścią naszej tożsamości. Jesteśmy z nimi związani silnymi emocjami. To nasze zrośnięcie się z częścią naszych przekonań jest ogromnie ważnym źródłem wszelkiej nietolerancji.
Oczywiście całkowite pozbycie się dogmatów może oznaczać dla nas z kolei totalny relatywizm, który też nie jest zbyt słuszną postawą. Nie chodzi zatem o autokastrację z jakichkolwiek sądów wartościujących, z jakichkolwiek punktów odniesienia... Trzeba umieć znaleźć równowagę pomiędzy umysłem ciężkim od „niepodważalnych prawd” a umysłem, który celowo gardzi jakimkolwiek dążeniem do prawdy. Postmodernizm ugruntował w dzisiejszych czasach taką celowo cyniczną postawę, w której jakikolwiek osąd naszej rzeczywistości staje się powodem do zażenowania i wstydu.
Z pewnością zmienianie świata na lepsze należy zacząć od siebie. Ciężko wyobrazić sobie dobry świat bez walki z nietolerancją. Jednakże, aby rzeczywiście zwalczyć w sobie nietolerancję, trzeba zachować umiar, złoty środek między dogmatycznym fundamentalizmem (który nie musi być koniecznie religijny), a skrajnym relatywizmem. W tej walce o większą tolerancyjność w nas samych rozsądni teiści i rozsądni ateiści nie są aż tak różni od siebie. Borykamy się po prostu z różnymi dogmatami, ale mądrość i życzliwość jaką zyskuje się pokonując własne demony ma tą samą barwę i to samo brzmienie.
No i teraz jeden akapit dla przykładu. Gdyby nie było dogmatów, sunnici nie mordowaliby szyitów a szyici sunnitów. Przecież rolę kalifa Alego można poznać dochodząc do kresu życia (o ile islam jest prawdziwy, ja sądzę że nie, ale przypuszczam, że muzułmanie uważają inaczej). Gdyby nie było dogmatów, katolicy nie potępialiby małżeństw homoseksualnych, bo przecież nie muszą tego wcale osądzać. Gdyby nie było dogmatów, większa ilość ateistów broniłaby chrześcijan z Bliskiego Wschodu, którzy są wydani na pastwę czystek i ludobójstwa. Przecież nie trzeba zawsze być przeciwko katolikom. Zdarzają się sytuacje, gdy mimo polskich sporów trzeba się za katolikami wstawić. Życie Melchitów i Maronitów jest bez wątpienia ważniejsze od tego, że 16 milionów złotych poszło znów na katolicką świątynię z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czy od tego, że w sejmie wisi krzyż... Gdyby nie było dogmatów, więcej feministek zrozumiałoby, że równość to nie tylko kobieta... Takie przykłady można oczywiście mnożyć w nieskończoność.
Oczywiście nie zawsze jest tak łatwo. Weźmy choćby kwestię aborcji. Katolicy uważają, że już od poczęcia mamy do czynienia z rozwijającym się pełnoprawnym człowiekiem z duszą. Wielu ateistów sądzi, że nie można na siłę zmuszać kobiety do macierzyństwa na rzecz tych stadiów ciąży, w których nie ma jeszcze wykształconego układu nerwowego. Dla niektórych katolików zygota jest ważniejsza od zgwałconej 13 latki, która nie chce ciąży. Dla wielu ateistów aborcja w takiej sytuacji jest jak najbardziej wskazana. Tu różnica zdań jest fundamentalna – katolicy sądzą, że od momentu poczęcia rozwija się człowiek z duszą, wielu ateistów sądzi, że do momentu wykształcenia się układu nerwowego u płodu mamy do czynienia z potencjałem istoty ludzkiej, z którego raczej należy zrezygnować, jeśli zdrowie i psychika potencjalnej matki mogą zbyt ucierpieć. Jak widać odchodzenie od dogmatyzmu nie zneutralizuje wszystkich punktów zapalnych, nie wszędzie umożliwi owocny dialog. Tym niemniej poszerzanie sfery dialogu, nawet jeśli nie obejmuje ona całej naszej mapy, jest ogromnie wartościowe.
Nie wykluczone, że część moich religijnych czytelników ucieszy się z mojej tolerancyjności po przeczytaniu tego tekstu, po czym przeżyje głębokie rozczarowanie obserwując moje medialne wystąpienia i czytając artykuły. Bo jednak bronię światopoglądu ateistycznego i bywam mocny w podważaniu światopoglądów religijnych. Wydaje mi się, że powinniśmy dać sobie takie prawo. Szanujmy siebie jako ludzi, ale bądźmy gotowi na konfrontację swoich światopoglądów. To, że nie uważam Jezusa za Boga, a Mahometa za proroka Boga nie oznacza, że gardzę chrześcijanami, czy muzułmanami. Po prostu uważam, że nie mają racji, tak samo jak oni nie uważają, że ja mam rację. Ważne, abyśmy dali sobie nawzajem prawo do tego, żeby krytykować nawzajem swoje światopoglądy i punkty odniesienia. Jeśli macie rację i Allach czy Jahwe istnieją (istnieje?) - zostawcie jemu (im?) sąd nad ateistą. Jeśli jednak ateista ma rację, to chyba nic złego w tym, że próbuje Was przekonać? Wy też próbujecie – macie przecież swoich misjonarzy.
Tolerancję też można zrozumieć głupio, moim zdaniem. Ona nie powinna pozbawić nas możliwości prawdziwej rozmowy. Nie możemy tylko siebie słuchać, pozostając niezmiennymi i nie próbując nikogo zmieniać. Owocna rozmowa to też próba przekonania rozmówcy do naszych racji. Znalezienie w tym złotego środka, uszanowanie różnic i oddzielenie ludzi od ich poglądów to najtrudniejsza, moim zdaniem, lekcja tolerancji. Ktoś może być wspaniałym człowiekiem i niezastąpionym przyjacielem, choć uważa, iż Allach to tylko postać mityczna. Ja też, jako ateista, mogę przyjaźnić się z osobą, która z całą stanowczością uważa, że Jezus był bogiem i co jakiś czas próbuje mnie do tego przekonać. Kiedy potrafimy lubić osoby próbujące co jakiś czas podważyć nasz system wartości i przekonań, stajemy się mistrzami w tolerancji i dajemy całemu społeczeństwu coś naprawdę cennego...
Tu się kończy mój artykuł, ja zaś, dla czytelników, których wciągnęła tematyka tolerancji, mam na bis wypowiedź na ten temat prof. Ewy Łętowskiej dla RacjonalistaTV: