
„Wiem, bo to ja zmieniam pościel”
REKLAMA
Wszystkie opisane zdarzenia, rozmowy, wypowiedzi i osoby są prawdziwe. Anonimowe ich przedstawienie jest wynikiem zobowiązania autora do nieujawnienia żadnych szczegółów identyfikujących.
Przychodzi średnio raz w tygodniu, przeważnie nocą.
Nazywają ją: najczęściej - „Krzywa” lub „Czarna”, nie wiadomo dlaczego - „Goła”, czasami pieszczotliwie - „Kostusia”. Najrzadziej używają jej właściwego imienia: „Śmierć”.
Nazywają ją: najczęściej - „Krzywa” lub „Czarna”, nie wiadomo dlaczego - „Goła”, czasami pieszczotliwie - „Kostusia”. Najrzadziej używają jej właściwego imienia: „Śmierć”.
Ranek po jej „wizycie” niczym nie różni się od innych. Pensjonariusze (dyrektor B. zaciekle tępi to słowo zmuszając pracowników i gości odwiedzających do używania słowa „dom” i „mieszkańcy”) Domu Pomocy Społecznej dla Dorosłych w A., czyli 146 kobiet i 54 mężczyzn obudzi się o zwykłej porze. Trzynaście pielęgniarek (powinno być co najmniej trzydzieści), także tych w habitach Zgromadzenia Sióstr XYZ, przystąpi do codziennych czynności jakie trzeba wykonać przy prawie 100 mieszkańcach, którzy w ogóle nie podnoszą się z łóżek. Często od wielu lat. W kilku pokojach usłyszą: „No widzi siostrzyczka, znów nie mnie Krzywa zabrała.” Jeśli ten wyrzut usłyszy przełożona, Siostra Konsolata (łac. pocieszycielka, niosąca radość), powie to, co mówi zazwyczaj: „Bóg najlepiej wie kogo najpierw do siebie wezwać. Cierpliwości.”
Śmierć jest czymś zwyczajnym w tym Domu. Ci, którzy mieszkają tu rok, stykali się, z nią 50 razy, mieszkańcy przebywający od trzech lat - 150 razy. A wielu mieszka od pięciu, dziesięciu, piętnastu lat... Dlatego ci, którzy mogą chodzić przyjdą - jak co dnia - do stołówki i będą głośno zastanawiać się przy śniadaniu, czy i tym razem uroczystości pogrzebowe odprawi kapelan opiekujący się ich domem. „Ostatnio tak często wyjeżdża ze swojej parafii” – utyskują.
Po śniadaniu idą zabijać czas.
Jest go dużo, bardzo dużo, więc trzeba zabijać skutecznie. Najlepiej wypróbowaną przed laty metodą. Na przykład paciorkami różańca. Albo wielogodzinnym bezruchem w przydomowej, ciepłej kaplicy, gdzie ruchliwy jest tylko elektryczny płomyk wiecznej lampki przy ołtarzu. Można też godzinami patrzeć w okno, za którym pole ciągnie się hen. Można, nie wstając z łóżka, dziergać serwetkę na szydełku, która potem zawiśnie na wystawie w holu.
Jest go dużo, bardzo dużo, więc trzeba zabijać skutecznie. Najlepiej wypróbowaną przed laty metodą. Na przykład paciorkami różańca. Albo wielogodzinnym bezruchem w przydomowej, ciepłej kaplicy, gdzie ruchliwy jest tylko elektryczny płomyk wiecznej lampki przy ołtarzu. Można też godzinami patrzeć w okno, za którym pole ciągnie się hen. Można, nie wstając z łóżka, dziergać serwetkę na szydełku, która potem zawiśnie na wystawie w holu.
Fotele są ustawione w przestronnym holu w taki sposób, że można bez wysiłku wodzić wzrokiem za każdym, kto wchodzi lub wychodzi. Ale nawet ci, którzy siadają tu od lat nie mogą wyśledzić gdzie pan. C. chowa przemyconą w wielkim znoju butelką gorzały. A nie trzyma jej w pokoju, to pewne. Musi mieć schowek gdzieś w korytarzu. Ale kilkanaście, par oczu i tym razem przeoczyło moment, kiedy pan C. pociągnął z szyjki parę łyków. Zabił swój czas, ale przypłacił to chwiejnym krokiem, szerokim gestem i nagłą gadatliwością, które nie mogą ujść uwagi pani D. łączącej pracę pielęgniarki z obowiązkami pracownika socjalnego. Znów będzie awantura: przewodniczący samorządu mieszkańców, pan F., któremu nie wolno się denerwować kolejną petycję do „Najwyższych Władz” zakończy zdaniem: „Nie mogę pogodzić się z tym, że wśród ludzi, którzy doświadczyli tyle zła w życiu umieszcza się alkoholików.”
Pewne poruszenie zawsze wywołuje wdzierająca się w zakamarki korytarza i do pokoi woń smażonych placków ziemniaczanych. To państwo G., jedno z nielicznych dziś małżeństw w Domu, zabijają nadmiar swego czasu. Wkrótce zaproszą do siebie paru przyjaciół i znajomych z sąsiednich pokoi.
Pani I. dziś nie pójdzie na placki. Biodro zmiażdżone przed kilkunastu laty przez miejski autobus dzisiaj bardzo dokucza. Wspomnienia nie dokuczają. Na starość - podobno - w tym pokoju, w tym spokoju pamięta się tylko to, co w życiu było dobre, kolorowe, a więc niewiele się pamięta, „Pani I. – którą przedstawia mi siostra J. – poznała swego męża u nas. Było weselisko w naszym Domu. Niech pani o tym wszystkim opowie, pani I.”.
- K. kiedyś był marynarzem. - Jego zdjęcie z czasów młodości wisi teraz nad łóżkiem współmieszkanki L. – L. to jeszcze dziecko. Ma czterdzieści lat. Jestem o czterdzieści sześć lat od niej starsza, a muszę się nią opiekować. Tak, jak jeszcze niedawno moim K.
Innych zdjęć nie ma. Wspólnych nie zdążyli zrobić, bo K. zmarł po siedmiu miesiącach małżeństwa, ale prawie rok chodzili ze sobą.
- Przyszedł do mnie taki elegancki, cholewki wysmalone, marynarka biała, koszula, krawat i spytał: „Czy mogę do pani przychodzić?” „Proszę” – odpowiedziałam. Widziałam, że mi się wcześniej przyglądał. Uśmiechał się. Czasami wziął na stronę i opowiedział dowcip. Starał się być bardzo uczynny, chociaż był częściowo sparaliżowany. Utykał na prawą nogę i nie mógł nawet chleba posmarować masłem. Więc odpowiedziałam: „Proszę bardzo, niech pan przychodzi”.
Pani I. opowiada dalej:
- Mieszkał w jednym pokoju ze staruszkiem, u którego psychika była nie za bardzo. Męczył się. I ja go rozumiałam, bo też mieszkałam ze staruszką, u której psychika była nie za bardzo. Więc kiedy któregoś dnia powiedział: „Wiesz moja I., ja chyba dłużej nie wytrzymam w tym pokoju”, to pomyślałam, że coś trzeba zrobić.
Postanowili, że poproszą siostry, żeby wyraziły zgodę.
- I siostry się zgodziły. I ksiądz też, bo wiedział dobrze jakie oboje mieliśmy życie. Jedenaście miesięcy trwało to nasze narzeczeństwo. Ja powtarzałam, K. trzeba po katolicku żyć. Ksiądz też namawiał, więc wzięliśmy ślub.”
Pokój był inaczej umeblowany. Łóżka były zsunięte. Byli małżeństwem. Dyrektor B. nie widzi nic niewłaściwego w pytaniu o łóżka:
- Robimy systematyczne, choć niezbyt częste, obchody pokoi. Widzimy więc, że u małżeństw czasami łóżka są rozsunięte, a potem znów zsunięte razem.
Salowa, pani Ł. jest z mieszkańcami Domu codziennie od siedmiu lat. Tworzenie się licznych nieformalnych związków uważa za coś zupełnie normalnego.
Salowa, pani Ł. jest z mieszkańcami Domu codziennie od siedmiu lat. Tworzenie się licznych nieformalnych związków uważa za coś zupełnie normalnego.
- W większości pokoi mieszkają po dwie osoby, sporo jest jednoosobowych, są więc warunki sprzyjające tworzeniu się par, które łączą się w trwałe związki. Zdarza się, chociaż jest to wyłącznie wynik przypadku, że zastaję dwoje staruszków w sytuacji jednoznacznie małżeńskiej.
Wszyscy zapewniają mnie, że nie istnieją żadne racjonalne powody, aby w przypadku ludzi zdrowych w jakikolwiek sposób przeciwdziałać takim sytuacjom.
- Raz tylko – mówi dyrektor B. - ingerowaliśmy w sprawy osobiste i intymne mieszkańców Domu i to na wyraźne zalecenie lekarza psychiatry. Nie mogliśmy dopuścić do zawarcia związku małżeńskiego.
Dramat wyglądał tak: małżonek (78 lat), u którego lekarze stwierdzili głębokie zmiany sklerotyczne zostawił swoją żonę (74 lata) dla kobiety młodszej (69 lat).
- Żyli z sobą w jawnym trójkącie. – Opowiada dyrektor B. - Żona robiła burzliwe sceny zazdrości. Mąż dążył do rozwodu. Godziny rozmów i perswazji w moim gabinecie nie przynosiły żadnych rezultatów. Trójkąt trwał do czasu śmierci żony. Ten fakt pogłębił dramat tego mieszkańca: lekarz jednoznacznie powiedział „nie” małżeństwu, bo zmiany w psychice wdowca były na tyle głębokie, że jego odpowiedzialność za podejmowane decyzje była poważnie ograniczona.
- Ale żyją z sobą. Personel Domu doskonale o tym wie, ale w nic nie ingeruje, bo nic złego się nie dzieje. - Żyją z sobą w wielkim spokoju.
Nie ta para jednak jest najbardziej lubiana przez pracowników Domu. Najsympatyczniejsi, może dlatego, że nie skrywają swych uczuć w zaciszu jednoosobowego pokoju są „Nierozłączni”. On ma 87 lat. Ona 82.
- Poznali się tutaj – pani Ł, salowa, towarzyszy „Nierozłącznym” odkąd się zaznajomili. - Ich uczucie jest takie... estetyczne. Wychodzą, na spacer trzymając się za ręce. Potrafią czule patrzeć sobie w oczy. Opiekują się sobą wzajemnie z wielką serdecznością. Nie mają rodzin. Tak, sypiają z sobą. Skąd mam tę pewność? Nie powinien pan pytać, ale dobrze, odpowiem: to ja zmieniam mieszkańcom pościel. Nie tylko im. Innym też. Widzę, którzy nie żyją z sobą jak brat z siostrą, tylko jak mąż z żoną.
Jednak, jak mówi siostra M., życie wielu par nie jest to wyłącznie pięknem i namiętnością przepojone.
- Są noce bardzo ciężkie. – Obrazuje Siostra M. – Jedna się zsika, drugi się obrobi, trzeci zwróci kolację, a czwarta zacznie się dusić. Codziennie ktoś. Codziennie coś.
Doktor N., psycholog, pomija milczeniem moje pytanie: Co spowodowało, że młoda kobieta z podwójnym wykształceniem zamknęła się przed siedmiu laty w domu starców położonym wśród pól daleko od miasta? Ale dzieli się refleksją:
- Tutaj mieszkają ludzie o bardzo bogatych, ale często o bardzo bolesnych doświadczeniach życiowych. Oni przyszli tu z nastawieniem, że nic oprócz śmierci już ich w życiu nie spotka. Ich emocje dawno zostały zdławione przez ciężki los. Wszyscy przyszli tu
z jedną potrzebą - pragnieniem opieki. Jedni z gotowością jej dawania, inni brania. Wraz z zaspokajaniem tych potrzeb często rodzi się uczucie. Stan, jakiego wcześniej często nie doznali. Wielu z nich przekonało się, że oprócz śmierci mogą w tym domu spotkać także radość i miłość.
z jedną potrzebą - pragnieniem opieki. Jedni z gotowością jej dawania, inni brania. Wraz z zaspokajaniem tych potrzeb często rodzi się uczucie. Stan, jakiego wcześniej często nie doznali. Wielu z nich przekonało się, że oprócz śmierci mogą w tym domu spotkać także radość i miłość.
Wszystkie zamieszczone fotografie zostały udostępnione autorowi przez Muzeum Historii Fotografii im. Walerego Rzewuskiego MuFo w Krakowie wyłącznie celu zilustrowania tego reportażu. Zdjęcia nigdy nie były szerzej publikowane.
