rocznik 1973, prawnik, Wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego Zjednoczonej Prawicy
Falliczność nie od dziś prześladuje prof. Środę. Jej głęboka awersja do wszystkiego, co jest owocem aktywności mężczyzn jeszcze do niedawna ogniskowała się wokół niechęci do nienarodzonych dzieci (przepraszam, „blastocyst”!), co jakiś czas zahaczając o kwestie celibatu, parytetów i misji nauczania kobiet „prawdziwej” kobiecości. Tym razem oberwało się polityce jako takiej, a wybranym politykom w szczególności. Wywołany z imienia i nazwiska do tablicy pozwolę sobie ostatnio opublikowany tekst skomentować.
Pod koniec artykułu prof. Środa pisze:
„Nie wiem, czy Zachód rzeczywiście marzy o silnym przywódcy typu Reagan. Według mnie Zachód szczęśliwie od kilkudziesięciu lat chroni się przed silnymi przywódcami, stawiając na dyplomację, negocjacje i ostrożność. (…) Myślę, że jeśli wiek XXI przetrwa, to dlatego, że wyzbył się takich tęsknot. I jest nieco mniej falliczny”.
Urokliwy to fragment, choć jego odniesienie do charakteru polityki międzynarodowej ostatniego półwiecza jest po prostu mizerne. Od końca lat 80. (a może i od kresu sowieckiego najazdu na Afganistan) Rosja była w defensywie. Rozpad ZSRR, kryzys ekonomiczny, pojawienie się nowych krajów na mapach Europy i Azji, konieczność ułożenia sobie nowych relacji zarówno z krajami byłego bloku wschodniego, jak i krajami Europy oznaczały dla Moskwy przymus prowadzenia polityki pozbawionej argumentu brutalnej siły. Od tych kilkudziesięciu lat Zachód – wbrew tezie Pani Profesor – nie tyle chronił się przed silnymi przywódcami, co najzwyczajniej nie doświadczył konieczności pojawienia się takich przywódców. Polityka oparta na dyplomacji i negocjacjach po prostu wystarczała.
Okupacja Krymu oznacza najprawdopodobniej kres czasów spokojnej dyplomacji. I – niech mi Pani wierzy – nie czuję z tego powodu militarystycznej podniety.
W swoim artykule zasugerowała Pani, jakobym „nawoływał do dozbrajania armii i żołnierskiego bohaterstwa w zabijaniu innych”. Zazwyczaj cenię sobie uwagi filozofów dostrzegając ich umiejętność uważnego słuchania i czytania ze zrozumieniem. Tym razem jednak zdolności poznawcze przegrały z siłą uprzedzeń. Sięgnąłem do pamięci, a dla pewności przeczytałem stenogram swojego wystąpienia. Nie znalazłem ani jednego słowa, które mogłoby być pożywką dla Pani insynuacji. Mówiłem o czymś po wielokroć istotniejszym.
Poważne sankcje gospodarcze to najprawdopodobniej wystarczający środek nacisku na Moskwę. Ich skuteczność zależy oczywiście od konsekwencji i solidarności, od zdolności do poświęcenia własnych korzyści ekonomicznych dla dobra, jakim jest szacunek dla gwarancji udzielonych Ukrainie 20 lat temu oraz prawa międzynarodowego jako takiego. Czy na taką solidarność możemy liczyć? Cóż... z pewnością nie możemy być jej pewni.
Jeśli sankcje okażą się drogą donikąd, powinniśmy – jako społeczność międzynarodowa – zdecydować się na demonstrację naszej gotowości do użycia siły.
Kryzysu kubańskiego – najpoważniejszego kryzysu międzynarodowego po drugiej wojnie światowej nie rozwiązała miękka dyplomacja i liczone w tysiącach słowa oburzenia. Nie rozwiązały go też bomby i kule. Tym, co pomogło nam uniknąć trzeciej wojny światowej była demonstrowana przez Kennedy'ego gotowość do sięgnięcia po rozwiązania siłowe. Demonstracja stanowczości. Tej cholernej, fallicznej stanowczości i szacunku dla własnych słów. Proszę choć przez chwile o tym pomyśleć.
Na marginesie opowieści o polityce pozwoliła sobie Pani przedstawić mnie swoim czytelnikom jako „radykalnego katolika, wrażliwego na cierpienie zarodków nawet w bardzo wczesnym stanie blastocysty”. Dziękuję za te słowa. Rzeczywiście, jestem katolikiem. Prawdą jest również, że chcę, by zgodnie z polskim prawem życie ludzkie podlegało ochronie od chwili poczęcia. Dlaczego? Dlatego, że kontinuum istnienia nie jest konstruktem teoretycznym, lecz faktem. Dlatego, że człowiek ukryty za zasłoną powłok brzusznych jest takim samym człowiekiem jak ten, który już samodzielnie oddycha. Dlatego, że każdy z nas jest owocem połączenia dwóch komórek. Dlatego, że i Pani, i ja jesteśmy zaledwie kolejną formą rozwoju – tak nonszalancko traktowanej przez Panią – blastocysty. Czy naprawdę tak trudno Pani uznać fakt poczęcia, który przesądza o powstaniu unikalnego kodu DNA człowieka?
Relatywizowanie ciągłości ludzkiego życia to wyraz etycznego tchórzostwa. Czym innym jest dyskusja nad prawem do grzechu – w tym do morderstwa, jakim z pewnością jest aborcja, a czym innym domaganie się, by zbrukane krwią nienarodzonego dziecka sumienie prawnie uznać za krystalicznie czyste. Gdzie stawia Pani granice człowieczeństwa? Czy jest nią świadomość? Jeśli tak, to z pewnością wszystkie noworodki, a może i przedszkolaki można bezkarnie wytłuc. A może granicą jest 500 gram wagi ciała precyzyjnie opisane niemieckim prawem? Mam nadzieję, że jest Pani na tyle mądra, by dostrzec absurd kwantyfikacji ludzkiego istnienia.
Zaliczyła mnie Pani w poczet przedstawicieli kultury fallicznej i „cywilizacji śmierci”. Jeśli kulturę falliczną zdefiniujemy jako szacunek dla życia, dla słowa, dla prawa – to jak najbardziej chcę być reprezentantem kultury fallicznej.
Boję się bowiem kultury, która rozgrzeszy nas z faktu pozostawienia Ukrainy za cenę tańszego gazu pod pomidorówką i schabowym. Boję się świata, w którym hedonizm każe nam nazywać człowieka blastocystą, a morderstwo „zabiegiem”. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że to właśnie cywilizacja wykastrowana z wartości fallicznych jest okrutną „cywilizacją śmierci”.