Kiedy po 10 latach w Portugalii, wylądowałem w Polsce we wrześniu zeszłego roku, wiedziałem, że ryby i owoce morza będą moją turbiną napędową. Pomimo tego, że zawodowo zajmowałem się organizacją turystyki korporacyjnej, działalność naukowo-degustacyjna wokół ryb i owoców morza pochłaniała cały mój wolny czas ostatnich 4 lat. Nawet córkom na dobranoc opowiadałem historie z głębin. Nie potrzebowałem dużo czasu, żeby zauważyć, że to, o czym pisałem na platformie
oceanozercy.pl nie ma odniesienia do polskiej rzeczywistości. Trzy gatunki nieobranych, surowych krewetek (dwa gatunki dzikie, jeden hodowlany z Ekwadoru), które dla prób kupiłem w osiedlowym supermarkecie obok mojego domu w Lizbonie, w Polsce nie miały racji bytu. Coś, co tam było powszechnie dostępne, tutaj po prostu nie funkcjonowało. Absurdy takie jak nazywanie szprotów sardynkami na puszkach polskiej produkcji (tak UE na to pozwala, ale na zachodzie nikt tego nie robi), nazywanie mrożonych filetów tanich ryb płastugokształtnych filetami z soli (podczas gdy z prawdziwą solą, Solea solea) nie mają nic wspólnego, czy sprzedawanie rozmrożonych krewetek tropikalnych (Penaeus vannamei) jako świeżych hodowlanych z Morza Śródziemnego w eleganckich delikatesach z żywnością, było tylko potwierdzeniem, że Fish Lovers musi powstać. Ilość błędów, w sporej części zapewne niezamierzonych, przeraża mnie cały czas. Moja wczorajsza wizyta przy stoisku rybnym w jednym ze stołecznych hipermarketów odsłoniła takie kwiatki: szczypce kraba kieszeńca sprzedawane na wagę miały plamy z pleśni, makrela była opisana nazwą gatunkową czarniaka, ostrygi holenderskie z Yerseke były sprzedawane jako francuskie, labraksy sprzedawane jako świeże były pozbawione śluzu, miały zeschniętą skórę, a Pan poproszony o pokazanie skrzeli, nie był ich w stanie znaleźć na rybie. Wąchanie dorsza zakończyło się zawrotami głowy. Mamy w Polsce problem z rybą. Ryba niestety za bardzo śmierdzi. I dosłownie i w przenośni.