Co jakiś czas wraca w Warszawie problem tzw. ciszy. Chodzi o to, że wokół klubów czynnych nocą jest głośno, okoliczni mieszkańcy nie mogą spać i wobec tego protestują. Sprawy nie da się rozwiązać, bo obie strony mają swoje uzasadnione racje. Żeby zrozumieć, jakie jest prawdziwe źródło problemu, trzeba sięgnąć do przeszłości.
Warszawiak, szef projektu "Okno na Warszawę" (oknonawarszawe.pl), fotograf.
W minionej, komunistycznej epoce, wbijano nam - mieszkańcom miast - do łbów, że w dzień się pracuje, a w nocy śpi. Utrudzony lud pracujący w hutach miał prawo (obowiązek!) po godzinach jeść, spać, i ewentualnie wyskoczyć do kina raz na miesiąc. Tak wychowało się kilka pokoleń, i nic dziwnego, że dziś, w komentarzach internetowych, teza że "w nocy się śpi" jest nadal bardzo popularna.
Drugą rzeczą, którą komuna nam zrobiła, było wciśnięcie wręcz na siłę bloków mieszkalnych, czy nawet całych osiedli, do centrów miast. Szczególnie w Warszawie mocno to odczuliśmy, bo na tych gruzach można było stawiać co się chciało. Śródmieście tym samym stało się praktycznie identyczne jak pozostałe dzielnice - bloki, bloki, sklepy, bloki.
I to było złe - o ile w tym przypadku w ogóle można mówić w kategoriach moralności. Dlaczego? Bo to było sztuczne, od góry narzucone. W mniejszym stopniu cisza nocna (bo na ogół w nocy faktycznie się śpi), w większym - przerobienie centrum miasta na sypialnię dla ludu pracującego. A miasta to twory w dużej mierze naturalne, rozwijające się tak, jak to leży w naturze ludzkiej.
Ktoś zapyta - a czy przed wojną nie było też tak, że w centrum mieszkali ludzie? Owszem, mieszkali. Ale fakt, że Śródmieście w sposób naturalny stawało się miejscem rozrywki, handlu, i coraz większego gwaru, powodował, że mieszkańcy chętniej wybierali ościenne dzielnice do zamieszkania. Lepiej było zamieszkać na Żoliborzu czy Grochowie, bo tam była cisza. I większe mieszkania, i więcej zieleni. Dlatego opłacało się jeździć kolejką z Podkowy Leśnej, Konstancina czy Józefowa, bo tam można było mieć domek i święty spokój. Niewygodne, zatłoczone centrum mogło dzięki temu żyć własnym życiem i się rozwijać. Do "miasta" się jeździło za pracą, rozrywką, albo żeby wziąć udział w jakiejś wielkiej uroczystości. Jeśli przyjrzymy się miastom z Europy zachodniej, to tam tak właśnie do dziś wszystko funkcjonuje.
Nam ten naturalny porządek rzeczy wywrócono do góry nogami, bo państwo ludowe miało własny pomysł na organizowanie życia obywatelom. I jak większość rzeczy, które komuna wymyśliła, i ta okazała się błędem. Od zarania dziejów ludzie woleli spotykać się w środku miasta, niż w jakimś lesie poza jego obszarem. Dlatego powstało coś takiego, jak rynek, który był przecież w każdym mieście, i bynajmniej cicho na nim nie bywało. To normalne, bo punkt centralny jest najbliższy każdemu, nieważne w jakiej dzielnicy się mieszka. Na wsiach jest zresztą tak samo: sklep czy bar piwny jest zawsze w środku wsi, i tam właśnie przychodzą mieszkańcy żeby spotkać się i pogadać z sąsiadami. A nie gdzieś na zewnątrz do lasu, żeby w środku wsi było za wszelką cenę cicho. Gdy dziś czytam komentarze w stylu "niech sobie ta głośna młodzież zrobi imprezownię w jakiejś stodole za Łomiankami" to mam wrażenie, że komentujący nie rozumie podstaw życia społecznego. A z nimi nie ma co walczyć, bo i tak zawsze zwyciężą.
My mamy dziś problem, bo żyjemy w czasie przemian. Wracamy do tego, jaką drogą szła Warszawa przed wojną. Gdyby nie Polska Ludowa, dziś w centrum mielibyśmy głównie biura, hotele i małe mieszkania na ogół wynajmowane na krótki czas, a wszystko to w gwarze otwartych bez przerwy barów, kafejek, restauracji i klubów, ale też taksówek, tramwajów i autobusów. I gdyby ktoś zapragnął tu kupić sobie mieszkanie, wiedziałby dokładnie co robi, i ewentualnie szukałby takiego z oknami od strony podwórza.
Ale tak nie jest. Mamy w Śródmieściu sypialnię, i jak najdalej jestem od twierdzenia, że ci ludzie nie mają prawa tu mieszkać. Mają, bo im onegdaj wybudowano mieszkania i dano względną, podtrzymywaną przez dziesięciolecia gwarancję złudnej ciszy. Nieprędko się z tym uporamy, i prawdę mówiąc, poza półśrodkami w rodzaju wzajemnych kompromisów pomiędzy mieszkańcami, a hałaśliwymi klubami, trudno tu cokolwiek zaradzić. Kilka pokoleń znowu musi przeminąć, żeby to się w naturalny sposób uregulowało.
Ale są rzeczy, które możemy robić już dziś. Na przykład: kupując mieszkanie w centrum, możemy najpierw mocno się zastanowić, czy krótkie dojazdy, bliskość do praktycznie wszystkiego (do klubów też!), i perspektywa widoku wschodu słońca nad Wisłą są dla nas więcej warte, niż śródmiejski hałas. Wystarczy odpowiedzieć sobie na to pytanie, i problem - przynajmniej dla nas - znika. Czy zrobiła to sławna dziś pani profesor Kuryłowicz, która pozwała miasto o hałas dochodzący z nadwiślańskich klubów? Trudno uwierzyć, żeby tak. Być może po prostu dała się uwieść reklamie osiedla, wybudowanego tuż przy bulwarach - do dziś, na stronie dewelopera znajduje się notka "Kiedy stoimy przed wejściem głównym do budynku, zaskakuje nas cisza". Cóż, cisza to sprawa względna, pewnie mieli prawo tak napisać. Ale ja bym nie uwierzył. Kluby były tu wcześniej, niż owo osiedle. Razem ze swoim hałasem. Naprawdę łatwo było to dostrzec. Ja sobie kupiłem mieszkanie na Woli, gdzie jest cicho, spokojnie. Wolę jechać 20 minut do centrum, ale spać dobrze. Lepiej być przezornym, niż potem próbować walczyć z wiatrakami, bo - jak napisałem wyżej - z klubami w centrum nie ma co walczyć. One wygrają i tak - założymy się? Nie ma na świecie miast, które nocą są martwe w centrum, a życie tętni w okolicznym lesie.
Drugą rzeczą, którą powinno się zrobić, to tak tworzyć politykę miasta, żeby nie powiększać już tej - i tak dużej - sypialni w Śródmieściu. Ale to musi zrobić miasto, odgórnie, za pomocą prawa o zagospodarowaniu przestrzeni. Gdyby przy BUWie powstało nie zamknięte osiedle apartamentowców, ale, powiedzmy, centrum biznesowe, to nikt by o hałasie słowa nie powiedział. Mało tego, zmęczeni i zestresowani pracownicy korporacji chętnie w drodze do domu wychylili by drinka w pobliskim Cudzie nad Wisłą, uspakajając duszę nadwiślańskim krajobrazem. Jednak miasto pozwoliło (i pozwala nadal) na takie inwestycje, a natura próżni nie znosi, więc skoro da się sprzedać tu mieszkanie, obiecując "ciszę", widok na rzekę i bliskość wszystkiego, to deweloperzy je wybudują i sprzedadzą. I mają do tego prawo. A my się na to nabierzemy, bo tacy już jesteśmy i tego też się prędko nie zmieni.
Gdyby miasto zawczasu pomyślało, że kolejne osiedla mieszkaniowe w centrum sensu nie mają, może dziś nie musiałoby robić tych dziwnych spotkań-konsultacji z właścicielami klubów, i wymyślać tych nieszczęsnych stref, "w których gwar uliczny może występować również w godzinach nocnych". Przecież oni wymyślili właśnie to, o czym od dawna wiadomo, że występuje w miastach, jak świat długi i szeroki. Owszem, jest to krok w kierunku zmiany naszej, ukształtowanej w minionej epoce, mentalności, ale ta rewolucja pociągnie za sobą ofiary.
Po co to wszystko napisałem? Żebyśmy wiedzieli, gdzie tak naprawdę szukać przyczyny problemu, zanim zmieszamy z błotem panią Kuryłowicz, albo każemy klubom wynieść się za Łomianki (z całym szacunkiem dla Łomianek).