filozof i teolog. Zjadacz książek. Uzależniony od trzech rzeczy: wina, kawy i Bolonii.
1.
Kiedy wczoraj o godzinie 20.00 weszliśmy do jednego z klubów w Bostonie na Back Bay, od razu było widać, z kim sympatyzują właściciele i bywalcy. Już w drzwiach witał nas wielki transparent, na którym hasła nawoływały do głosowania na demokratyczną kandydatkę z Massachusetts, Elizabeth Warren. Kelnerzy chodzili ubrani w koszulki z wydrukowanymi głównymi hasłami jej programu: wzmocnienie klasy średniej i ochrona miejsc pracy.
Kiedy stacje TV podały wiadomość, że Warren pokonała republikanina Scotta Browna, radości nie było końca. Do publicznego toastu byliśmy też zachęcani za każdym razem, gdy wyniki spływały z poszczególnych stanów, wskazujące na zwycięstwo Baracka Obamy. Gdy zaś ogłoszono rozstrzygnięcie w Pensylwanii i Ohio, było raczej jasne, że Obama prezydenturę ma w kieszeni. Czy zatem demokraci mogą się radować, a republikanie już tylko lizać rany?
2.
Obama jako prezydent nie zachwycił. Jego pierwsza kadencja okazała się przeciętna, szczególnie wobec nadziei, jakie rozbudził w Amerykanach w 2008 roku. Tym bardziej więc może dziwić, że udało mu się pokonać kandydata republikanów. Sęk w tym, że zwycięstwo Obamy nie tyle świadczy o sile nowego-starego lokatora Białego Domu, co o słabości samego Romneya. I to jest dziś najciekawsze pytanie: dlaczego partia Lincolna i Reagana jest tak słaba?
Po pierwsze, republikanie przegrali, gdyż mają problem z odczytywaniem „znaków czasu”. Co znaczy: kompletnie nie rozumieją zmian, jakie zachodzą w amerykańskim społeczeństwie. Doskonale to rozchodzenie się dróg GOP i Amerykanów podsumował jeden ze strategów tej partii jeszcze w trakcie kampanii, gdy przyznał, że Partia Republikańska „to gromada starych białych mężczyzn. Potrzebujemy więcej kobiet, Latynosów i Afroamerykanów”. Dziś jest już pewne, że jeśli republikanie nie przeproszą się z Latynosami, pozostaną na długo poza Białym Domem. To przecież głosy Latynosów zapewniły wczoraj Obamie trzy ważne stany: Nowy Meksyk, Kolorado i Nevadę.
Po drugie, Partia Republikańska przegrała, gdyż stała się zakładniczką radykałów z Tea Party. „Herbaciarze” są fundamentalistami w podwójnym znaczeniu tego słowa: religijno-moralnym i ekonomicznym. Religijno-moralnym, gdyż odmawiają np. kobietom prawa decydowania o własnym życiu. Ekonomicznym, gdyż państwo i rząd uważają za wcielone zło, wolny rynek zaś za zbawienną siłę. Są jednak na tyle silni, że dziś umiarkowani republikanie muszą tańczyć tak, jak zagrają im „herbaciarze”.
Jednocześnie dla centrowo nastawionych Amerykanów herbaciarze są niewybieralni. Przykładowo, Todd Akin, który opowiadał niestworzone rzeczy o „właściwym gwałcie” (trzeba to zacytować, bo nie daje się sensownie streścić: „Z tego co, jak rozumiem, mówią lekarze, ciąża w wyniku gwałtu jest naprawdę rzadka. Jeśli jest to gwałt we właściwym sensie tego słowa, kobiecy organizm ma sposoby, żeby to jakoś zablokować”) przegrał wybory na senatora w republikańskim stanie Missouri. Jak łatwo się domyśleć, Romney w Missouri wygrał z Obamą.
Po trzecie, Partia Republikańska przegrała, gdyż odrzuciła trzy ważne grupy wyborców: przywołanych już Latynosów, kobiety i młodzież. Latynosów, gdyż GOP wciąż jawi się jako „partia starych i białych facetów”. Kobiety, gdyż republikanie traktują je jak „inkubatory”. I młodych, którzy raz jeszcze dali szansę Obamie. Ci ostatni głosowali właśnie na demokratę (60 proc. wszystkich młodych), mimo że ich rozczarował! Podsumowując: Romney zrażając do siebie te trzy grupy wyborców przegrał de facto wybory, zanim rozpoczął bój o Biały Dom.
Tak czy inaczej, dziś największym problemem Partii Republikańskiej jest Partia... Republikańska. Jeśli oblicze GOP nadal będą kształtować radykałowie z Tea Party, a nie umiarkowani konserwatyści, to ugrupowanie Reagana czekają jeszcze nie lada kłopoty. Czeka ją kryzys polegający na tym, że GOP staje się partią „zbyt białą, zbyt starą i zbyt tradycjonalistyczną”, by Amerykanie zechcieli na nią z czystym sumieniem zagłosować.
3.
A jak mogą wyglądać kolejne cztery lata prezydentury Baracka Obamy? Obama może być dużo odważniejszy. Nie będzie przecież starał się o kolejną kadencję. Może więc pchnąć Amerykę na tory, z której trudno będzie ją już zawrócić. I tak może wzmocnić klasę średnią, podnieść podatki najbogatszym, założyć kaganiec rekinom z Wall Street. Demokraci mają także do dyspozycji wsparcie Senatu, zwłaszcza w zakresie projektów socjalnych prezydenta. I to dzięki takim właśnie postaciom, jak wspomniana Warren. Jeśli jednak Obama będzie nadal ostrożny i płochliwy, może sprawić, że liberalny elektorat, który dziś daje mu w prezencie drugą kadencję, zostanie przez jego politykę całkowicie uśpiony.
Trzeba jednak pamiętać, że Izba Reprezentantów nadal będzie w rękach GOP. Obama może spróbować przeprowadzić reformę imigracyjną: ma do tego demokratyczny mandat w postaci miażdżącego poparcia ze strony latynoskich wyborców. Jeśli mu się to uda, za cztery lata demokraci będą mogli liczyć na ich głosy. Jeśli republikanie znów staną okoniem i pokażą swoją antyimigracyjną twarz – tym bardziej Latynosi staną po stronie demokratów. Krótko mówiąc: Obama dostał od Amerykanów drugą kadencję, by mógł wreszcie zrealizować obietnice, które głosił, gdy w 2008 r. po raz pierwszy zdobył Biały Dom.
4.
I na koniec: kiedy jakiś czas temu rozmawialiśmy z młodym, amerykańskim małżeństwem w czasie lunchu, zapytałem Kim, przedstawicielką klasy średniej, jakiego prezydenta dziś potrzebuje Ameryka. Kim bez wahania odpowiedziała: „kobiety”.
Jeśli Partia Demokratyczna nadal chce pozostać partią zmiany i przełomu, jak to się stało w 2008 roku, gdy z jej ramienia pierwszy czarnoskóry polityk został 44 prezydentem USA, musi w 2016 roku postawić właśnie na kobietę. Demokraci znów mogą w ten sposób porwać Amerykanów, którzy – jak wiemy – lubią być pionierami w rozmaitych dziedzinach. Czy zatem będzie to Hillary Clinton? A może „amerykańska socjaldemokratka” Elizabeth Warren? Jedno jest pewne: Amerykanie, których wczoraj spotkaliśmy w Bostonie, nie mieliby nic na przeciw, by była to nowo wybrana senator Warren.
Tak czy inaczej, 2016 rok może oznaczać kolejny wielki przełom w amerykańskiej polityce, gdy obywatele Nowego Świata wybiorą pierwszą kobietę na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Tekst napisany wspólnie z dr. Kazimierzem Bemem – prawnikiem, teologiem, pastorem kalwińskim w USA, współpracownikiem IO.