Gdybym nie wiedział, że Włosi wybierają nowy parlament, to trudno byłoby mi ten fakt odnotować, gdy spacerowałem w piątek i sobotę po Rzymie. Po oczach nie biły wyborcze plakaty. Nie widziałem też politycznych reklam, które tak szpecą polskie miasta. Rzymianie, jak co dzień, żyją raczej swoimi małymi sprawami i jedyną prawdziwą namiętnością, której nie kryją i kryć nie zamierzają, jest... piłka nożna.
filozof i teolog. Zjadacz książek. Uzależniony od trzech rzeczy: wina, kawy i Bolonii.
Kiedy w jednym z rzymskich barów rozmawiałem z właścicielem, kto może być następcą Benedykta XVI, młody człowiek, słysząc naszą rozmowę, rzucił bez wahania: Francesco Totti. Jak wiadomo, Totti to półbóg, wielbiony w Rzymie piłkarz, który z AS Roma w sezonie 2000-01 wywalczył mistrzostwo Włoch. A więc: Totti na papieża!
Polityka, można odnieść takie wrażenie, to ostatnia rzecz, o której Włosi dziś chcą myśleć i rozmawiać, gdy piją swoje tradycyjne caffe normale, czyli espresso. Sęk w tym, że to złudzenie. Jedno małe pytanie: kto będzie nowym premierem Włoch sprawia, że człowiek otwiera polityczną puszkę Pandory.
„Każdy, byle nie Monti” – krzyczy do mnie starsza kobieta, machając przy tym z dezaprobatą rękami, gdy mówi o włoskiej polityce. Na co dzień sprzedaje dewocjonalia tuż przy placu św. Piotra. Kiedy dopytuję, że jeśli nie Professore Monti, to na kogo zamierza głosować, mówi wprost: „Berlusconi”!
To zadziwiające: niespełna dwa lata temu Włosi bez żalu mówili Berlusconiemu arrivederci, gdy ten żegnał się nie tylko z premierostwem, ale także z włoską polityką. Nie brakowało głosów, że po tym, jak światło dzienne ujrzały materiały pokazującego podstarzałego Berlusconiego zabawiającego się z młodymi dziewczynami, jego powrót do polityki jest już niemożliwy. Co więcej, Włosi mieli mu także nie wybaczyć faktu, że doprowadził ich ukochaną Italię na skraj bankructwa. Berlusconi był politycznym trupem.
I czas przeszły jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Bo Cavaliere wraca do polityki z podniesioną głową. Włosi raz jeszcze pokazują, że pamięć w polityce ma zadziwiająco krótki żywot. Ale co dokładnie sprawiło, że Berlusconi podniósł się z politycznego grobu?
Odpowiedź jest prosta: premier Monti! Tak, tak, dobrze słyszycie, Cavalier swój powrót zawdzięcza reformom, jakie Monti zaaplikował Włochom. A przede wszystkim temu, że premier zaczął ściągać i podnosić podatki. „Mam dość reform Montiego” – mówi mi kobieta od dewocjonaliów. – A nie przeszkadza pani rozwiązłość seksualna Berlusconiego, dopytuję widząc wokół różańce, święte obrazki z wizerunkami papieży: Jana Pawła II i Benedykta XVI?
„Nie, bo mnie to nie interesuje – rzuca lekko zakłopotana. – Dla mnie ważne jest to, że Berlusconi obniży podatki!”. I Cavaliere doskonale czuje, że obiecując oddanie nawet już pobranych podatków od nieruchomości, zdobywa sobie przychylność dużej części rodaków. Bo Włochy to przykład kraju, gdzie mamy bogate społeczeństwo i biedne państwo.
Drugim powodem „zmartwychpowstania” Berlusconiego jest jego antyeuropejskość. Premier Monti był chwalony na europejskich salonach za reformy, jakie zafundował Włochom. Jego działania były dobrze odbierane przez rynki finansowe. Sęk w tym, że im bardziej Monti zdobywał szacunek na zewnątrz Włoch, tym bardziej tracił go wewnątrz kraju.
Co więcej, Unia Europejska jest dla przeciętnego Włocha przejawem opresji i wszelkich nieszczęść, jakie spadły na Italię. Moja rozmówczyni w końcu pyta, skąd jestem? Odpowiadam, że z Polski, spodziewając się, że zaraz będzie wspominać Jana Pawła II. Nic z tego. „No, właśnie – rzuca – nie macie euro. I dziękujcie Bogu, że nie macie”.
To najkrótszy i najlepszy komentarz, jak Włości postrzegają Unię. Ba, na antyunijnej retoryce swój kapitał polityczny zbijają zarówno prawicowy populista, jakim jest Berlusconi, jak i lewicowy populista i komik, przywódca Ruchu Pięciu Gwiazdek, Beppe Grillo. Berlusconiego i Grillo dzieli wszystko, ale łączy jedno: antyeuropejskość.
Tak czy inaczej, Professore Monti, technokrata i „włoski Niemiec”, jak się mówi pogardliwie o premierze sprawił, że Włosi znów zatęsknili za Berlusconim, który dla wielu z nich jest symbolem biznesowego sukcesu, politycznej skuteczności i włoskiej lekkości ducha...
Czy zatem Berlusconi wygra wybory? Nie, to mało prawdopodobne. Sondaże pokazują, że wybory wygra włoska lewica, czyli Partia Demokratyczna. Jednak nie będzie to zwycięstwo, które da jej samodzielne rządy. Jeśli przyzwoity wynik osiągnie centroprawicowa partia Montiego, wtedy zapewne lewica doprosi go do koalicji. Tym bardziej, że od początku lewica pod wodzą Pier Luigi Bersaniego popierała techniczny gabinet Montiego. To była jedyna możliwość, żeby pozbyć się Berlusconiego. I po wyborach może nastąpić powrót do tego układu.
Pytanie tylko, czy Monti – choć byłby partnerem mniejszościowym w takiej koalicji z lewicą – zażąda od Bersaniego fotela premiera. Dla włoskiej polityki nie jest to sytuacja nowa – przekonuje prof. Jan Zielonka, z którym rozmawiałem niedawno. Bettino Craxi, który był szefem Partii Socjalistycznej, przez wiele lat zajmował stanowisko premiera – chociaż jego partia była niewielka. Ale żądał od koalicjantów, zwłaszcza Chrześcijańskich Demokratów, fotela szefa rządu, gdyż inaczej chadekom nie wystarczyłoby głosów, by przeforsować ważne dla nich ustawy. Monti najprawdopodobniej będzie chciał powtórzyć ten scenariusz.
Sęk w tym, że nawet jeśli uda się zrealizować scenariusz Bersani-Monti, to i tak nie wróżę mu długiego żywota. Taki układ nie oznacza zasadniczego zwrotu kursu włoskiej polityki. A Włosi mówią „reformom Montiego” basta! Dziś symbolem zmiany, jakkolwiek komicznie to zabrzmi, jest nieobliczalny Beppe Grillo (najpewniej trzecia siła po wyborach) i Berlusconi (druga).
Tak czy inaczej, Berlusconi w opozycji oznacza, że w następnych wyborach jest murowanym zwycięzcą. Bo Berlusconi, w odróżnieniu od Benedykta XVI, ani myśli o emeryturze. Tym bardziej politycznej.