filozof i teolog. Zjadacz książek. Uzależniony od trzech rzeczy: wina, kawy i Bolonii.
Dzisiejszy człowiek to „byt zniecierpliwiony”. Błyskawiczna kawa, szybki seks, brawurowa kariera. Sformułowania typu: „na dłuższą metę” czy „dłuższy dystans” tracą rację bytu. Stają się filozofią naiwnych i nieudaczników, bo z pewnością nie tych, którzy postanowili, że życie jest jak cytryna, którą trzeba maksymalnie wycisnąć.
Dzieje się tak dlatego, że cywilizacja konsumpcyjno-rynkowa na pierwszy plan wysuwa mobilność i zdolność do natychmiastowego użytku. Stawianie pytań o transcendencję, sens życia, nieuchronność śmierci czy płomienną miłość trąci ekstrawagancją. Ten, kto pyta w ten sposób, kto rzuca się w wir miłości szalonej, traci czas. A kto może sobie pozwolić na luksus utraty cennych sekund w dobie „płynnej nowoczesności”?
„Płynna nowoczesność”, termin ukuty przez Zygmunta Baumana, ma oddawać klimat naszych czasów. Jeszcze nie tak dawno, przekonuje filozof, żyliśmy w okresie stałej nowoczesności, której zadaniem było tworzenie trwałych i „twardych grządek”. Człowiek wiązał się z zakładem pracy, identyfikował się z jego dyrekcją i załogą, nie wyobrażał sobie, że może nie doczekać w nim emerytury. Przyjaciół można było policzyć na palcach jednej ręki, bo przyjaźń była na śmierć i życie. Dziś ma się ich tysiące na „fejsie”. Partnerów także – nie ilość związków była w cenie, ale ich ich głębia i trwałość.
Sekret powodzenia w „płynnej” nowoczesności tkwi w czym innym: nie można być zanadto konserwatywnym, nie wolno zagnieżdżać się w jednym miejscu pracy czy związku, ograniczać się do jednego partnera, o czym świadczy moda na poliamorię. Partnera, któremu poświęcałoby się zbyt dużo czasu. Grzeszy ten, kto nie posiada w zanadrzu dodatkowej furtki, przez którą – jeśli uzna za stosowne – mógłby się bezpiecznie wymknąć. Płynna nowoczesność wymaga mobilności, „znajdowania się pod ręką”. To wynik wszechogarniającej ekonomizacji naszego życie. Dlatego, „by udowodnić swą wartość rynkową – pisze Bauman – trzeba się wykazać elastycznością, gotowością reagowania na każde wezwanie i zaczynania wszystkiego od nowa”.
Jak nazwać taki rodzaj strategii? To logika działania Don Juana, strategia życia przeżywanego jako seria nowych początków. Cóż z tego, że Kierkegaard uważał ją za patologię. Dziś stała się normą, obowiązującą w niemal wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności. A co to oznacza dla relacji między ludźmi?
Podstawą życia „człowieka zniecierpliwionego” jest konsumpcja. Takie życie sprowadza się więc do liczenia zysków i strat, przychodów i rozchodów, zastępowania starych gadżetów nowymi. Dotyczy to zarówno relacji międzyludzkich, życia rodzinnego, jak i wyboru komputera czy zegarka. Pisze Bauman: „Żyjąc w społeczeństwie konsumentów, jesteśmy postrzegani, oceniani, chwaleni lub ganieni według standardów panujących w takim społeczeństwie”.
Kim jest konsument? To człowiek, który ceni w życiu lekkość oraz szybkość. Życiowego sukcesu nie mierzy wielkością zakupów, ale ich częstotliwością. Nie przywiązuje się do tego, co posiadł: przypomina mieszkańców Leonii, jednego z „Niewidzialnych miast” Italo Calvino, których szczęście i powodzenie mierzone jest ilością wyrzuconych na śmietnik niepotrzebnych odpadów.
Zresztą spece od marketingu nie spoczną, póki nie wmówią nam, że potrzebujemy wciąż nowych gadżetów. Bo czyż najnowszy smartfon nie układa się w ręku lepiej niż ten, którym obecnie dysponujemy? Już Pascal notował, że zając ustrzelony nie bawi tak, jak polowanie na zająca. Szybko pozbywać się tego, co się znudziło, i poszukiwać nowego, to naczelna dewiza konsumenta.
Doskonale ten mechanizm opisał amerykański socjolog Richard Sennett. Porównał on strategie życiowe Rockefellera, bożyszcza „społeczeństwa wytwórców” sprzed ponad pół wieku, i Billa Gatesa, jego następcy w dzisiejszym „społeczeństwie spożywców”. Ten pierwszy, powiada Sennett, trzymał się kurczowo swych kopalń, szybów, fabryk – i gotów był ich bronić kłami i pazurami. Ten drugi pozbywa się bez zmrużenia oka tego, co wczoraj pieścił i czym się chełpił. Strategiom rynkowym podlegają nie tylko przedmioty, ale także osoby. Dlatego więzi łączące ludzi słabną, a związki między nimi podupadają.
Niepokoi to Kościoły i ich przywódców, jak również psychologów i wychowawców. Deficyt lojalności, przywiązania czy przyjaźni jest faktem. Za to „kontaktowość” ma dziś świetne notowania. Tej cechy poszukują na przykład pracodawcy u potencjalnych pracowników. Liczy się nie głębia kontaktów, relacji, lecz ich liczba; nie trwałość, lecz łatwość nawiązywania nowych (w domyśle – zrywania dawnych). Ilość zastępuje jakość.
Czy miłość oparła się tej rynkowej koniunkturze? Czy stawia opór nieodpartemu pożądaniu zaczynia i posiadania wszystkiego od nowa? Nic z tych rzeczy. I tu wkradły się handlowe reguły, zgodnie z którymi towar jest „do zwrotu”. Miłość sprowadzono do seksu, a seks został „oczyszczony” – stał się bytem samym w sobie, mocno autonomicznym i stawiającym własne żądania. To z kolei prowadzi nas do „czystego związku”, którym rządzi zasada: jeśli nie jesteś „w pełni zadowolony” z dotychczasowego pożycia, masz prawo z niego zrezygnować, opuścić bez wyrzutów sumienia partnerkę/partnera.
Szaleńcem byłby więc ten, kto chciałby się wiązać do grobowej deski, trwać w miłości i wierności. Dlatego osoby, które poszukują partnera w warszawskich klubokawiarniach czy choćby w bibliotece, mogą napotkać na nie lada kłopoty. Młodzi ludzie obawiają się, że nie zdobyli dość umiejętności, by nawiązywać osobiste, głębokie relacje. Że są wciąż nie dość przysposobieni, by powziąć długotrwałe zobowiązania.
Istnieje jednak sposób, by zaradzić temu – jak się zdaje – potwornemu nieszczęściu. Na ratunek przychodzi internet, gdzie „miłość” dziś kwitnie. Coraz więcej znajomości rodzi się właśnie w sieci. A to dlatego, że sieć eliminuje dwie, kluczowe dla miłości romantycznej, miłości na zabój, rzeczy: niepewność i ciepło.
Współcześni więc nie ustają w wysiłku, by pokazać, że myliła się Wisława Szymborska, gdy notowała, że pewność jest piękna, ale niepewność piękniejsza. Dlaczego internet ogranicza niepewność? Bo sprawia, że potencjalny kandydat staje się dla nas niemal przezroczysty, bez tajemnic i zbędnych niespodzianek, jakie towarzyszyły wczorajszej sztuce poznawania i budowania relacji. Potencjalny kandydat bowiem na „wallu” pisze nie tylko, ile ma lat, jakiej muzyki słucha, ale także gdzie, z kim, i co robi. Sieć sprawiła, że każdy stał się po części narcyzem, który nieustanie przegląda się w swoim „wallu” niczym w lustrze, jednocześnie skrupulatnie notując, czy jest dość podziwiany, odpowiednio często „lajkowany” i przez nowych, „fejsbukowych przyjaciół” komplementowany. Im bardziej ktoś taki jest „lajkowany”, tym bardziej się otwiera, zdradzając swoje przyzwyczajenia, upodobania, preferencje... To nie przypadek, że wiele z portali randkowych reklamuje się hasłem: „Miłość bez ryzyka”. Oto sugestia, że można się zakochać i nie cierpieć. Miłość oderwana od cierpienia, to jak stek pozbawiony tłuszczu.
Ale dzięki internetowi coś jest na rzeczy. Sieć, za sprawą techniki, nie pozwala się relacji zbytnio rozwinąć, co znaczy, ocieplić. Powiedzieć, że płonę z tęsknoty w dobie Facebooka, to narazić się na śmieszność, gdyż partnera ma się absolutnie pod ręką w każdej chwili. Wystarczy smartfon. Dlatego większość relacji zawieranych w internecie jest właśnie zimna i sprowadza się do „miłości na odległość” – i ten chłód, i ta odległość są skrupulatnie przez „internetowych kochanków” podtrzymywane.
Dlaczego? „Młodzi ludzi, chcąc wyrazić swoją aprobatę, mówią, coś jest cool a więc dosłownie: «chłodne» – pisze Bauman. – Bez względu na wszystkie inne swoje cechy, wzajemne ludzkie relacje nie powinny ulegać zbytniemu ociepleniu, a już na pewno nie powinny zostawać ciepłe. Są OK, dopóki są cool, bo to, co jest cool, jest OK”. Dlatego, jak błyskotliwie wyznaje pewien dwudziestolatek w ankiecie, będącej częścią badań prowadzonych w Bath University: „zawsze można wcisnąć «delete». To banalnie proste nie odpowiadać na e-maile”.
Czy to znaczy, że nie ma już takiej miłości, jak choćby ta, która pochłonęła Romea i Julię?
Dzisiejszy człowiek przystaje na twierdzenie, że jest jakby „upośledzony moralnie”: pragnie wielkiej miłości, ale zarazem boi się jakiegokolwiek zaangażowania. Chciałby związku „na dłuższą metę”, ale lęka się jakichkolwiek zobowiązań. Czy więc w kulturze konsumpcji i kulturze Facebook nie da ma już ognia i szaleństwa, jakie rozpalały miłość Romea i Julii?