Uff, udany debiut i zniknięcie na długie dwa miesiące - tak wyglądały nasze początki na natemat.pl. Powód zniknięcia - eksperyment. Postanowiliśmy sprawdzić, na przykładzie suszonej śliwki polskiej, jak to jest z dostępnością tych tradycyjnych i regionalnych produktów. Wybraliśmy śliwkę, gdyż wydała nam się ona składnikiem nieodłącznym dla polskiej tradycji kulinarnej, bez niej nie ma polskiej kuchni. Ryzykowny i długotrwały, jak się okazało w trakcie jego trwania. Narażając nasze kontakty z Czytelnikami podjęliśmy jednak wyzwanie i doprowadziliśmy go do końca.
Winny - czarny, pomarszczony, a w środku miękki. W obyciu do bólu słodki, lecz przy bliższym poznaniu okazuje się pozbawiony większej głębi. Kiczowaty słodziak - czyli nie kto inny, a śliwka kalifornijska. Czemuż to obwiniacie niewinną śliwkę o całe zło tego świata, pewnie zapytacie?
O całe zło Kalifornijczyka nie obwiniamy, ale przyznać musimy że zalazł nam ostatnio za skórę. Otóż nasz pierwszy wpis na natemat.pl praktycznie zbiegł się z pierwszą rocznicą pojawienia się naszego bloga w obecnej formie. Pierwsze urodziny to oczywiście dobra okazja do rozdania paru prezentów dla naszych najwierniejszych fanek oraz fanów. Pomysł był taki, aby osobom mieszkającym poza Wrocławiem, których osobiste nakarmienie przez nas jest utrudnione, przesłać słoiczki z jakimś przetworem naszej produkcji. Chcieliśmy aby była to rzecz obecna na blogu i naszego, nie cudzego pomysłu. Wybór padł na tapenadę z polskich śliwek suszonych. Pomysłu naszego ta spolszczona tapenada, do tego rzecz niepsująca się szybko. I tutaj zaczęły się schody...
California Über Alles, chciałoby się zaśpiewać za zespołem Dead Kennedys. Słowa tej piosenki rozbrzmiewają w hipermarketach, supermarketach, sklepikach osiedlowych, a nawet w sklepikach bio-, regio- i Bóg jeden wie co jeszcze. Po prostu - wszędzie. Nadmiernie słodki i mięczakowaty przybysz zza Atlantyku wyparł naszą tradycyjną śliwkę suszoną całkowicie.
Najpierw obeszliśmy zwykłe supermarkety - przecież śliwka suszona to nieodzowny składnik polskiej kuchni, na pewno być w markecie musi. W pierwszym - nie ma. Nic jeszcze nie przeczuwaliśmy - nie ma w tym, będzie w drugim. Nie było. W trzecim ani czwartym również. Dobrze, odpuszczamy złe markety, schodzimy niżej i rozpoczynamy poszukiwania w osiedlowych sklepach warzywnych. Mamy jeden taki zaufany, do zadań specjalnych. Właściciele znający się na rzeczy, nawet jeśli czegoś akurat nie mają, zawsze chętnie sprowadzą. Oczywiście śliwek na półkach nie było. Polskich, bo kalifornijskie były. Właścicielka zapytana o przyczynę tego stanu rzeczy, opowiedziała jak to ze śliwką jest. Polskie śliwki suszone, produkowane zazwyczaj przez małych producentów, sprzedawane są luzem - a to przy większych ilościach produktu, który schodzi tak sobie, stwarza trudności w przechowywaniu. Śliwki wysychają, twardnieją, jeśli nie poświęci się ich przechowywaniu należytej troski. Stąd nikomu nie chce się ich przywozić w nasze rejony (z okolic Nowego Sącza zazwyczaj) poza sezonem bożonarodzeniowym. Koniec, kropka, śliwek o tej porze roku nie uświadczysz. Chyba że ktoś jakimś cudem przechował od Bożego Narodzenia.
Kolejnym miejscem, które jak nam się wydawało, może mieć śliwki polskie, był któryś ze sklepów z bio żywnością. Po podejściu do półki z suszonymi owocami naszym oczom ukazały się paczuszki z polskimi śliwkami suszonymi! Są! Nareszcie!
Warto czytać napisy drobnym drukiem z tyłu opakowania. Przekonaliśmy się o tym po raz kolejny. Śliwki, owszem, pakowane w Polsce. Ale zanim zostały zapakowane przypłynęły. Z Kaliforni oczywiście oraz z Chile, co ciekawe. Zdrowe i ekologiczne śliwki z drugiego końca świata. Pani ze sklepu zapytana o prawdziwe polskie śliwki, powiedziała że dostępne są tylko te kalifornijskie i chilijskie, nawet jeśli udają polskie. Katastrofa. California uber alles...
W końcu zawędrowaliśmy do sklepiku z produktami regionalnymi, wedle szyldu dolnośląskimi, ale tak naprawdę z całej Polski. Śliwek oczywiście nie było. Ale bardzo miła pani właścicielka zapewniła że posiada namiary na kilku sadowników z okolic Nowego Sącza, którzy śliwki mają. I obiecała nam śliwki ściągnąć. Po paru tygodniach jednak śliwek ciągle nie było - podobno producenci przy małej skali produkcji, nie muszą się szczególnie martwić o chętnych na swój produkt i bywa że na maile z zapytaniem nie odpowiadają po dwa tygodnie. Ale w końcu się odzywają. I śliwki przyjeżdżają do Wrocławia. Wreszcie je mamy - po dwóch miesiącach starań. Starań, które tak nas pochłonęły, że kolejny tekst powstał z takim opóźnieniem. Administracja portalu słała monity - co z nami, ale musieliśmy pozostać w konspiracji do końca eksperymentu.
Tapenady dla naszych Czytelniczek i Czytelników już gotowe, w słoiczkach, czekają na wysyłkę. My spokojniejsi, ale ciągle zadajemy sobie pytanie - dlaczego rzecz tak prosta i tak kanoniczna dla kuchni polskiej jest praktycznie nie do zdobycia dla zwykłego zjadacza chleba?
Poprosiliśmy o komentarz zaprzyjaźnionego szefa kuchni - Tomasza Hartmana, dla którego ważny jest produkt i jego pochodzenie, oto co powiedział: W gruncie rzeczy śliwka jest tylko pretekstem do poruszenia kwestii świadomości klienta. Dopiero gdy staniemy się wymagającymi konsumentami, dociekającymi skąd są produkty, które spożywamy i jaka jest ich wartość, wtedy docenimy małe regionalne sklepy, rolnicy powrócą do uprawy zapomnianych owoców i warzyw, a kucharze szanując taki produkt nie będą ingerować w jego smak. Pomimo prostoty tego mechanizmu, wydaje się jednak, że jesteśmy dopiero na
początku zmieniania siebie i naszego podejścia do żywienia.