Wzburzyły się „środowiska patriotyczne” moim wpisem na Facebooku. Nie, nie chodziło o katastrofę smoleńską ani zbliżające się Święto Niepodległości. Powodem poruszenia stał się komentarz do histerii narastającej wokół ostatnich sukcesów Jerzego Janowicza i obawa przed niektórymi jej możliwymi skutkami.
No to rozpoczął się tradycyjny, narodowy onanizm, tym razem męskim tenisem. Mnie gra Janowicza się podoba - zwróciłem na nią uwagę już podczas Wimbledonu. Mam nadzieję, że przyjemności z oglądania dobrego tenisisty w akcji nie odbiorą mi patriotyczne spazmy komentatorów i tłuszcza z biało-czerwonymi flagami, która dla odmiany zacznie teraz odwiedzać światowe korty, choć nie wie co to smecz, lob czy gem.
Nie trzeba było długo czekać, a na portalu wpolityce.pl zgodnie z utartym schematem odezwały się nożyce. Tym razem redakcja pouczyła nas czym jest patriotyzm w sporcie. Przyrównać można go do ślepoty na jedno oko i poważnych ubytków słuchu. Ułomności te pozwalają nie rejestrować piskliwych głosów komentatorów, tracących kontakt z rzeczywistością i – miast relacjonować zawody – wznoszących modły niczym szaman w transie. Czy też gwizdów kiboli na PGE Arenie podczas odczytywania przez Philippa Lahma apelu o grę fair play przed meczem Polska-Niemcy. Albo widoku podpitych fanów skoków narciarskich, obrzucających śnieżkami Svena Hannawalda.
Słowem, patriotyzm, w tej osobliwej wykładni, to przyzwolenie na traktowanie sportowej rywalizacji wyłącznie jako pretekstu do leczenia narodowych kompleksów. Zapewne większość kibiców nie gwizdała na Lahma, nie rzucała śnieżkami w Hannawalda i wie co to smecz, lob i gem. Pozostali są jednak jak łyżka dziegciu, która psuje smak sportowego spektaklu przeobrażając go w przeżywany wciąż na nowo Grunwald.