Być może – oby tak się stało – za parę dni prokuratura przedstawi twarde dowody, które pozwolą wykluczyć polityczne przyczyny tragicznej śmierci Dietera Przewdzinga. Wielu odetchnie wówczas z ulgą. Inni wzruszą ramionami lub złośliwie skomentują ludzką skłonność do przesady i snucia spiskowych teorii. Pozostanie jednak problem, którego skalę ujawniło zabójstwo burmistrza. Problem narastającej wśród Ślązaków (a zapewne nie tylko) nieufności wobec państwa, które coraz częściej postrzegane jest nie jako strażnik prawa, lecz jako zagrożenie.
Jerzy Gorzelik, historyk sztuki, Ślązak, autonomista
W ostatniej drodze Dieterowi Przewdzingowi towarzyszyły tłumy. Kiedy przyjechaliśmy do Zdzieszowic, około kwadransa przed rozpoczęciem uroczystości, kościół św. Antoniego był już pełny. Pozostało stanąć na kościelnym placu wraz z innymi, podobnie jak my nie dość zapobiegliwymi, by odpowiednio wcześnie zająć miejsce w ogrzewanej świątyni. Głos celebransa ledwo dobiegał z jej wnętrza, co w części rekompensowała oryginalna uroda architektury. Felix Hinssen z Berlina zaprojektował budowlę w popularnym w latach 30. ubiegłego wieku rustykalnym stylu, którego surowość podkreślono okładziną elewacji z ciosów powszechnego w okolicy wapienia. Na północny-wschód kominy koksowni wypluwały kłęby jasnoszarego dymu. Mało kto wie, że część budynków przemysłowego kompleksu swe powstanie zawdzięcza Fritzowi Schuppowi i Martinowi Kremmerowi. Twórcom kopalni Zollverein w Essen – jednego z najbardziej znanych europejskich pomników industrialnej architektury.
Po mszy wyruszyliśmy w zmotoryzowanym kondukcie na cmentarz w odległej o trzy kilometry Żyrowej. Z okien autokaru roztaczał się widok na Anaberg, jak Ślązacy nazywają swą świętą górę, która przed ponad dziewięćdziesięciu laty stała się świadkiem wybuchu podsycanej z zewnątrz sąsiedzkiej nienawiści. Niedaleko mnie siedział młody człowiek – kibic miejscowego klubu piłkarskiego – z białym orłem i napisem „Wielka Polska” na sportowej kurtce. Z drugiej strony dwóch mężczyzn prowadziło ożywioną konwersację. Burmistrza zabito na zlecenie z Warszawy – twierdził jeden z nich z przekonaniem – po to, żeby nas zastraszyć. Drugi przytakiwał. Minęliśmy osiedla bloków, zamieszkanych przez przybyszów z całej Polski i wyjechaliśmy poza miasto w świat zakorzenionych tu od pokoleń lokatorów jednorodzinnych domów. Ludzie stali przy płotach w milczeniu żegnając burmistrza, którego ciało spoczywało w trumnie na strażackim wozie. Żyrowski cmentarz nie zdołał pomieścić wszystkich. Tłoczyliśmy się więc przed bramą, słuchając dźwięków „Ich hatt’ einen Kameraden”, pieśni liczącej sobie ponad dwieście lat, co nie przeszkadza kojarzyć jej w Polsce, jak wszystkiego co niemieckie, głównie z nazistami. Na Górnym Śląsku wciąż można usłyszeć ją czasem na pogrzebach. Do pocztu sztandarowego Ruchu Autonomii Śląska podszedł jeden z licznie zgromadzonych duchownych. Dobrze coście przijechali – powiedział - Pan Dieter wos popiyroł i za to zginoł. We Zdzieszowicach i gminie ludzie tak godajom!
Podobne słowa – wypowiadane czasem gniewnie, częściej z niepokojem – słyszałem ja i wielu uczestników pogrzebu. Polityczny motyw zabójstwa burmistrza Zdzieszowic – dziś tylko jedna z wielu hipotez – dla wielu stał się już oczywistością. Przekonanie, nawet najbardziej powszechne, nie zastąpi ustaleń śledczych i nie uprawomocni domysłów. Być może – oby tak się stało – za parę dni prokuratura przedstawi twarde dowody, które pozwolą wykluczyć polityczne przyczyny tragicznej śmierci Dietera Przewdzinga. Wielu odetchnie wówczas z ulgą. Inni wzruszą ramionami lub złośliwie skomentują ludzką skłonność do przesady i snucia spiskowych teorii. Pozostanie jednak problem, którego skalę ujawniło zabójstwo burmistrza. Problem narastającej wśród Ślązaków (a zapewne nie tylko) nieufności wobec państwa, które coraz częściej postrzegane jest nie jako strażnik prawa, lecz jako zagrożenie. W euforii między jednym a drugim medalem w Soczi, pośród wieści z Kijowa czy Charkowa, w Opolu, Katowicach czy Warszawie niewielu pewnie będzie skłonnych do takiej refleksji. Może się jednak mylę i śmierć człowieka, który miał odwagę wyrazić to, co myślą liczni, nie pójdzie na marne.