Jak to dobrze, że w tym roku nie przypada żadna okrągła solidarnościowa rocznica. Nie ma głośnych konferencji, okazjonalnych zjazdów – można więc spokojnie spojrzeć na „Solidarność” bez świątecznego zadęcia. I dostrzec na przykład taki oto fakt, że 30 lipca 1980 r., w trakcie olimpiady moskiewskiej, Władysław Kozakiewicz wykonał swój słynny gest. „Gest Kozakiewicza” trwale zagościł wśród słów skrzydlatych, bynajmniej nie dlatego, że wykonany został bezpośrednio po podniebnym niemal locie.
prawnik, b. Prezes Trybunału Konstytucyjnego, Uczelnia Łazarskiego
Zwykle w chronologii związanej z przełomem 1980 r. zaznacza się dzień 1 lipca, jako datę ogłoszenia podwyżek, następnie zauważa i podkreśla znaczenie strajku lubelskiego, zaraz potem mamy już 14 lipca jako początek pierwszego strajku w Stoczni Gdańskiej.
A przecież to co pokazał mistrz Kozakiewicz 30 lipca nie mogło być bez znaczenia. Z pewnością niejedna i niejeden musieli wtedy pomyśleć: jak to, on w jaskini lwa, na oczach całego świata, pokazał, że się absolutnie nie boi, a my tu, w swoim kraju, nadal mamy pękać? I poszło… a raczej poleciało.
Na biednego pana Władysława spadły wtedy represje znacznie bardziej dotkliwe niż na Lecha Wałęsę, nikt nie malował jego portretów, ani nie śpiewał o nim piosenek, musiał emigrować, został całkowicie zapomniany, niektórzy mieli nawet do niego pretensje, że przyjął niemieckie obywatelstwo ( okazuje się, że jako drugie), w ostatnich latach przypomnieliśmy sobie o nim głównie za sprawą reklamy środków przeciwbólowych. Jestem jednak przekonany, że z czasem jego gest zostanie właściwie doceniony i wpisany trwale w ciąg zdarzeń prowadzących prostą drogą do Sierpnia.
Tamta chwila ze stadionu na Łużnikach była niesamowita. Oszałamiające gwizdy wrogiej publiczności spotkały się ze spontaniczną reakcją championa, który wiedział, że w tym właśnie momencie, bez względu na późniejsze konsekwencje, cały ten stadion, wszyscy działacze, politycy et cetera mogą mu naskoczyć… i jeszcze może nawet pocałować tam gdzie niezadowoleni klienci pana majstra ze słynnego skeczu.
Po ponad już trzydziestu latach od tamtych chwil ciągle zadajemy sobie pytanie czym „Solidarność” była. Najczęściej definiuje się ją jako ruch społeczny – tak jakby takie pojęcie miało cokolwiek wyjaśniać. Sugeruje ono mianowicie, że był to jakiś typ niekontrolowanego, spontanicznego działania, coś na kształt rwącej wody, która wyszła z brzegów i topi wszystko po drodze. Może coś w rodzaju gigantycznego ruchu oburzonych?, jakiegoś działania pararewolucyjnego?
Rewolucja to na pewno nie była. W czasie rewolucji w pierwszej kolejności lecą głowy establishmentu i to dosłownie lecą, leje się krew, ofiary, rewolucję robi bezosobowy lud, który dalej tak jak dotychczas już żyć nie może.
Do „Solidarności” się wstępowało, deklarując ten krok własnym podpisem. To była organizacja, ze składkami, statutem, zarejestrowanym w sądzie. Jaka rewolucja legalizuje się w sądzie? Nawet jeśli jest pokojowa? Czy pokojowy ruch Mahatmy Gandhiego wstępował do jakiegoś sądu pod drodze nad ocean, by podnieść grudkę soli, i składał tam wniosek o swoją rejestrację?
Nie była to też partia polityczna, bo nie było całościowego programu, nikt nie deklarował walki o władzę.
Może zatem ogólnonarodowe powstanie?
Powstania jednak zmierzają do natychmiastowego zrzucenia obcej władzy tu i teraz. Przeżyliśmy w naszej historii kilka powstań i dobrze wiemy czym jest powstanie.
„Solidarność” powstaniem nie była – cały czas pozostawała przecież w dialogu z władzą,– nawet w stanie wojennym. Niemal bez przerwy, nawet w tych najtrudniejszych chwilach, toczył się mniej lub więcej oficjalny dialog, który w 1988 r. doprowadził do decyzji o rozpoczęciu rozmów Okrągłego Stołu. Powie ktoś - jak to, przecież rozmowy okrągłostołowe odbyły się dopiero w następnym roku?...
A pamiętacie, że ten mebel pokazano nam już jesienią poprzedniego? A przecież ktoś musiał go zaprojektować, wykonać, wcześniej przede wszystkim zlecić jego budowę (to nie był mały, zwyczajny mebel), a przede wszystkim – podjąć polityczną decyzję o jego przeznaczeniu. Musiało to trwać?
Formalnie rzecz biorąc „Solidarność” była związkiem zawodowym. To dowodzi, że chciała jakoś wpisać się w porządek prawny – nie będąc rewolucją, partia polityczną, czy powstaniem. Ale z pewnością nie była tylko związkiem zawodowym, a ten naddatek nad związkowością powodował, że szukano jej istoty w mało nośnym słowie „ruch”.
W tym pojęciu będziemy raczej upatrywać właśnie jakiejś bezosobowości, buntu, nieokreślonej świadomości celów itd.
Artyści, pisarze, księża, adwokaci – wpisywali się do związku zawodowego? W Kielcach, gdzie wówczas mieszkałem, chciała się zapisać do „Solidarności” grupa miejscowych Romów.
Używanie pojęcia ruch w stosunku do 10 milionowego związku indywidualnych członków, którzy złożyli deklaracje ze świadomością, że istnieje statut, nawet jeśli nie przeczytali go w całości ( a kto czyta od deski do deski dzisiaj umowy kredytowe? ) wydaje mi się nieco obraźliwe.
Czym była zatem „Solidarność”? Na pewno była związkiem. A związek polityczny w dawnej Polsce nazywano konfederacją. Bo konfederacja to związek.
Konfederacje XVI – XVIII w. miały bardzo precyzyjnie określony procedurą przebieg. Ich procedura nie była spisana, ale na tyle trwale była wpisana w świadomość obywatelską szlachty, że spisywać jej nie było trzeba. Działały w oparciu o prawo zwyczajowe, które – jak wiadomo – jest znacznie silniejsze od prawa pisanego. Wstępowało się do niej zawsze indywidualnie, potwierdzając to przysięgą.
Jeśli przynajmniej od XVI w. idziemy „odrębną droga” – jak pisze Adam Zamoyski, to tę drogę da się zidentyfikować i wskazać różnice w porównaniu do dróg innych narodów. Jedną z tych istotnych różnic było właśnie prawo do skonfederowania się w obliczu tzw. exorbitancji, to znaczy stanu, w którym pomiędzy rządzącymi a rządzonymi dochodzi do niedających się usunąć zwykłą drogą (nawet poprzez Sejm) napięć.
Konfederacje się udawały lub nie, miały szlachetne cele lub nie, ale rzeźbiły przez wieki specyficzną, polską świadomość obywatelską, której inni zrozumieć nie potrafili (ach znowu ci Polacy).
Oczywiście, że „Solidarność” była współczesnym wcieleniem dobrze znanej naszym przodkom konfederacji. Ale konfederowanie się w sytuacjach kryzysowych mają wpisane także współczesne pokolenia przede wszystkim poprzez sztukę (Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański, Sienkiewicz) i nawet pobieżną znajomość historii. Jak co, to my wiemy co zrobić, że by osiągnąć swoje narodowe cele.
Lepiej nawet to chyba od nas samych rozumiał Jan Jakub Rousseau, pisząc w „Uwagach o rządzie polskim”, że w przyszłym ustroju Polski należy konfederację zachować dla sytuacji, kiedy w granicach Rzeczpospolitej stoją obce wojska, a prawa Sejmu są pogwałcone.
Czy w 1980r mieliśmy Sejm ? Czy granice były wolne od obcych?
No i skonfederowaliśmy się – według takich samych zasad, jak w czasach przykład konfederacji tyszowieckiej.
I po potopie…