Piątek 30 października. Centrum Wrocławia. Dochodzi godzina dwudziesta. Idziemy ulicą Purkyniego, która łączy się ze skrzyżowaniem ulic Kraińskiego i Janickiego. Tam zbliża się już czoło marszu. Mamy szczęście. Przynajmniej tak nam się wtedy wydaje. Myśleliśmy, że trochę się naszukamy protestu, zanim uda nam się do niego dołączyć. Tymczasem po zaparkowaniu samochodu od razu na niego trafiamy. Emocje są pozytywne. Wierzymy, że idziemy tam w słusznej sprawie. Koleżanka pyta się, czy się nie boję. Niby czego? Na Czarne Protesty chodzę od 2016 roku i nic nigdy się nie stało. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Idę ja, dwie koleżanki i chłopak jednej z nich. Widać już czoło marszu. Dzieli nas jakieś 20 metrów. Z naprzeciwka idzie na czarno ubrany mężczyzna. Niewysoki, krępy, nie ma maski. Mierzy nas wzrokiem. Ja idę pierwsza, bo chcę zrobić zdjęcie protestującym. Widzę, że mężczyzna potrząsa jakąś puszką, ale nie włącza mi się czerwona lampka. Nie wiem czemu.
Może dlatego, że działa adrenalina i wzbierają we mnie emocje związane z manifestacją. Szybkim krokiem mijam go, a on nic nie robi. W jednej sekundzie oddycham z ulgą, a w następnej słyszę już za sobą krzyk. Mężczyzna atakuje gazem chłopaka koleżanki.
Od tego momentu wszystko zaczyna się dziać szybko, a moja iluzja co do bezpieczeństwa na owych manifestacjach pryska w mgnieniu oka. Dwójka z moich przyjaciół biegnie do czoła marszu i natychmiast informuje funkcjonariuszy policji. Ci od razu ruszają łapać człowieka, który nas zaatakował. Kiedy atakował krzyczał "zboczeńcy". To o nas.
O ludziach, którzy nie mieli przy sobie żadnych transparentów ani plakatów. Jedynym znakiem protestu był symbol maleńkiej błyskawicy wyszytej na mojej czarnej maseczce. Ale w ciemnej ulicy późnym wieczorem raczej ciężko go dostrzec. Mogliśmy być równie dobrze grupą przypadkowo przechodzących ludzi.
Protest zatrzymuje się. Robi się zamieszanie. Wkracza policja. Mężczyzna po ataku nie ucieka, ale po prostu idzie dalej. Dopiero kiedy zaczyna go gonić policja, próbuje uciekać. Rusza radiowóz. Dzięki szybkiej reakcji zaatakowanego znajomego i jeszcze sprawniejszej akcji funkcjonariuszy człowiek zostaje od razu schwytany na ulicy Bernardyńskiej, czyli kilkadziesiąt metrów od miejsca zdarzenia i przewieziony na komisariat na wrocławskim Nadodrzu.
Po tej akcji chłopak koleżanki trafia do karetki, która na szczęście cały czas towarzyszy protestującym. Ma całą czerwoną twarz i oczy, w które trafił gaz. Idziemy na czele marszu jeszcze przez kolejne kilkaset metrów. Napompowane adrenaliną jeszcze nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, co zaszło. Po chwili wkracza TVN24, który przeprowadza wywiad. Kiedy chłopaka koleżanki zabierają na komisariat, powoli opadają emocje i dociera do nas obraz tego, co właśnie się wydarzyło. Idziemy w marszu z zabawnymi transparentami, ale wesoło do końca nie jest. Wokół protestujących prawie nie ma policji.
Nic dziwnego, bo nie są to oficjalne manifestacje, więc nie przysługuje nam ochrona. Zresztą wiadomo, gdzie została wysłana większość jednostek oraz żandarmeria. Dlatego ciągle nerwowo się rozglądamy, a każdy zaczyna wyglądać podejrzanie. Momenty, kiedy protest ścieśnia się wchodząc w wąskie uliczki Starówki, należą do wyjątkowo ryzykownych. Reszta wieczoru mija nam raczej w atmosferze strachu.
Protesty, które zaogniły się wraz z środowym przemówieniem prezesa, przybierają formę rewolucji i mogą się potoczyć inaczej niż te z 2016. Atmosfera podziału między Polakami skutecznie narastała przez ostatnie kilka lat i w dużej mierze była napędzana przez samych rządzących. Oto mamy wojnę polsko-polską. Z tym, że jedna strona nie narzuca nic tej drugiej, a jedynie krzykiem domaga się poszanowania podstawowych praw człowieka.
Cały kolejny dzień spędzamy zeznając na wrocławskim komisariacie. Policja zdaje się dokładać wszelkich starań, żeby wszystko przebiegało płynnie i sprawnie. Przesłuchanie każdego z nas trwa około godziny. Oprócz mnie jest jeszcze trzech świadków, w tym poszkodowany.
Okazuje się, że człowiek, który zaatakował, to mężczyzna w wieku 60 lat. Oprócz gazu miał przy sobie również nóż i śrubki. Swój atak tłumaczy tym, że nie zgadzał się z naszymi poglądami. Przypominam, że idąc na marsz, nie mieliśmy żadnych transparentów. Zresztą, mielibyśmy pełne prawo takowe posiadać, bo podobno w Polsce panuje wolność słowa. Znajdowaliśmy się kilkadziesiąt metrów od protestu. Mogliśmy być przypadkowymi przechodniami. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby każdy obywatel przyznawałby sobie prawo na atak ze względu na różnice poglądowe.
Po złożonych zeznaniach sprawa ma dalej toczyć się w sądzie. Oby nie skończyła tak, jak sprawa zaatakowanej we Wrocławiu dziennikarki „Gazety Wyborczej”. Mimo że atak został zarejestrowany przez liczne kamery, sprawa zatrzymała się na szczeblu wrocławskim. Prokuratura okręgowa złożyła wniosek do sądu o areszt, tylko po to, żeby za chwilę go wycofać.
Opisana sytuacja nie jest odosobniona, a ja sama, kilka dni później, jestem świadkiem kolejnego incydentu. W poniedziałek drugiego listopada uczestniczę w proteście rowerowym. Kiedy marsz przejeżdża przez plac Orląt Lwowskich, od stojących na poboczu ludzi wylatuje szklana butelka z impetem rozbijając się metr od stojącej na przystanku kobiety, która nie uczestniczy w marszu. Po prostu czeka na tramwaj.
Nie wiem, jakie wartości przyświecają atakującym. Nie jestem też pewna, czy oni sami do końca wiedzą. Oba ataki, których byłam świadkiem, zostały wszczęte „na chybił trafił” i skierowane w osoby, które równie dobrze mogły być przypadkowymi gapiami. Wątpliwi patrioci bronią wartości, z którymi samozwańczo utożsamiają naród. Atakując protestujących zapomnieli, że ów naród nie podpisuje się pod ich poglądami.
Że ludzie, którzy teraz wyszli na ulice, to też jest naród, który do tego jest w zdecydowanej większości. Bo nie należy zapominać, że ponad 70 proc. Polaków nie zgadza się z wyrokiem TK. Mimo to protestujący nie traktują nikogo gazem ani nie pałują za to, że ktoś ośmiela się mieć inne poglądy. Chcą tylko poszanowania swoich praw.
Owszem, transparenty i postulaty są pełne wulgaryzmów, ale jeśli ktoś uważa, że są zbyt agresywne, to nie wiem, gdzie był przez ostatnie 5 lat.
Mimo że protestujących próbuje się zastraszyć, a na świecie szaleje pandemia, to nas, rozgniewanych obywateli, bardziej przeraża to, co będzie, jeśli nie wyjdziemy na ulice.
Bo teraz toczy się walka o losy pokolenia, które z pokoleniem urzędujących polityków zdają się dzielić lata świetlne w kwestii światopoglądowej, a które ma przed sobą całe życie. Można prześcigać się w pomysłach co do tego, jak potoczą się dalsze losy protestów. Czy protestującym starczy zapału. Czy rządzący, wykazujący się niezwykłą arogancją i narzucający większości wolę mniejszości, nie ugną się. Ale jedno jest pewne. Wezbrana fala przybrała na sile, a wolnościowe postulaty zostały już trwale zaszczepione w ludziach. W starciu ludu z rządem to lud zawsze ma rację. To początek zmian, które być może nie nastąpią od razu, ale są już nie do zatrzymania.