Jestem chyba dość podręcznikowym przykładem leminga. Wpadł mi ostatnio w ręce artykuł Tomasza Lisa broniący lemingów właśnie (Newsweek z 6 stycznia 2013), i ten tekst tylko utwierdził mnie w tym, że utożsamiam się z gryzonkami tak potępianymi przez prawicę. Przy okazji, mała uwaga odnośnie tekstu, w Kanadzie są prowincje, nie stany.
Co czyni mnie lemingiem? Patrząc na definicje zawarte nie tylko w artykule pana Lisa, ale też na ogólno-obiegową opinię na ich temat, lemingi to osoby żyjące z boku sceny politycznej, dbające o swoje sprawy. To osoby pracowite, zaradne, kreatywne, dbające o państwo, ale na bardziej indywidualnych zasadach; nie uczestniczą w marszach, demonstracjach, nie rzucają płytkami chodnikowymi, nie podpalają opon. Ale płacą podatki, są osobami kreatywnymi, próbują pracować na własną rękę, „leming domaga się nie słów a czynów, nie ulega tanim trikom, ignoruje emocjonalny szantaż (…) nie cierpi pustosłowia, patosu, głupiej demagogii i wrzeszczącego patriotyzmu” (T. Lis, „Leming rządzi”).
Dokładnie tak. Jestem lemingiem. Uważam, że nowoczesny patriotyzm polega na płaceniu podatków, uczciwym podejściu do swojej pracy, na zaangażowaniu społecznym, na tworzeniu nowych miejsc pracy, na chodzeniu na wybory, na przestrzeganiu prawa. A jak się jeszcze do tego za dużo nie choruje i nie obciąża NFZ-u to już w ogóle pięknie, oby jak najwięcej takich obywateli (bo tu korzyść jest ewidentnie obopólna). Bo czego państwo (jakkolwiek abstrakcyjnie to nie zabrzmi) jeszcze chce? Co się jeszcze z punktu widzenia państwa liczy? Czy chodzenie do kościoła? Nie. Czy życie w legalnym związku? Nie. Czy używanie antykoncepcji? Nie. Czy zachodzenie w ciążę naturalnie czy w wyniku in vitro? Nie. Czy to jakiej orientacji seksualnej się jest i z kim się sypia? Nie. Co państwu do tego? Ano, państwu raczej nic, bo wszystkie te kwestie nie zmieniają niczego w punktach ewidentnie propaństwowych, które wymieniłam wcześniej. To dlaczego w Polsce od lat nie można uporządkować tych kwestii? Dlatego, że nasza władza ustawodawcza nie rozróżnia spraw świeckich od laickich. I to jest dramat.
Od razu odkryję karty – jestem osobą o zdecydowanie antyklerykalnych poglądach. Uważam, że religia, żadna, nie powinna nigdy być wyznacznikiem tworzenia prawa, bo wówczas wrzuca się do jednego worka wierzących, niewierzących, wątpiących, poszukujących i tych, co już znaleźli. Opowiadam się za powszechnym dostępem do antykoncepcji, do aborcji, za legalizacją związków partnerskich (we wszystkich ich konfiguracjach, łącznie z adopcją dzieci), ponieważ wierzę, że osoby, dla których te kwestie są światopoglądowo i religijnie nie do przyjęcia, po prostu nie będą tymi sprawami zainteresowane. Ale nie znaczy to, że nikomu nie wolno, czy, że wszyscy powinni mieć do nich utrudniony dostęp. Uważam, że w sejmie nie powinny zasiadać osoby poglądowo nieneutralne, albo, inaczej, niech zasiadają, ale potrafią trzymać swoje poglądy z boku. Tak jak lekarz ginekolog będący katolikiem nie powinien utrudniać pacjentkom dostępu do antykoncepcji, tak, jak farmaceuta katolik nie powinien utrudniać im kupienia tych środków, tak poseł katolik powinien widzieć społeczeństwo jako całość, a nie wyłącznie przez swój katolicki pryzmat i punkt widzenia. W przeciwnym wypadku zamiast stanowienia prawa, w sejmie dochodzi do swoistych krucjat mających za zadanie narzucić całemu społeczeństwu religijny schemat życia i myślenia, co jest jednym wielkim nieporozumieniem. Katolicy, zwłaszcza ci stanowiący w naszym kraju prawo i mający wpływ na opinię publiczną, powinni pamiętać, że katolicyzm (ani tak naprawdę żadna inna religia) nie ma monopolu na rację, po prostu głośno krzyczy i się awanturuje. Ale to nie znaczy, że ma jedyny słuszny światopogląd.
W poniedziałek, 04.02, oglądałam program Tomasz Lis Na Żywo, w drugiej jego części goście rozmawiali o związkach partnerskich (notabene, to piękne jak posłowie (bo nie można tu powiedzieć „opozycja”) teraz określają sprawę jako „temat zastępczy”; najpierw odmawiają wszystkim ludziom równości wobec prawa, teoretycznie zagwarantowanej przez konstytucję, teraz mówią tym wszystkim, którym odmówili, że są tematem zastępczym). Z mieszanymi uczuciami gorzkiego rozbawienia i zdumienia słuchałam pana Godsona głoszącego w publicznej telewizji, bez żadnej refleksji, że homoseksualizm jest grzechem. Co to w ogóle za nomenklatura dla posła, dla polityka, żeby używać terminologii biblijnej na określanie tego, co się dzieje w bądź, co bądź świeckim (chyba?) państwie? Cóż to za wyznacznik? Cyrki w sejmie bywały; modlenie się o deszcz, akcje z próbami intronizacji Jezusa na króla Polski (czy ktoś go w ogóle pytał czy on ma na to ochotę?), zamieszanie z krzyżem (który ewidentnie jest tam moim zdaniem tylko po to, żeby posłów-ministrantów przywoływać do porządku podczas głosowań), ale wszystko to miało cechy pewnego kuriozum, rzeczy jednak oderwanej od rzeczywistości. Tutaj natomiast poseł Godson śmiało wyznaje, że jego opinia w sprawach ustawodawczych opiera się na tym, co jest grzechem, a co nie. A ja pytam –a co państwu do tego? Z punktu widzenia państwa wiele grzechów, które ludzie popełniają nie ma żadnego znaczenia; cudzołóstwo? A co dla państwa zmienia fakt, że ktoś ma romans na boku, albo sypia z kimś bez ślubu? Albo to, że ktoś nie chodzi do kościoła w niedzielę i nie święci dnia świętego? Albo to, że dzieci nie dogadują się z rodzicami (lub odwrotnie) i skłóceni żyją osobno nie szanując się? A te, które faktycznie mają znaczenie, mają też swoje odpowiedniki w kodeksie karnym, tylko tam nazywają się przestępstwami a nie grzechami.
Brak patrzenia poza własną katolicką ramę przez osoby piastujące najważniejsze funkcje w państwie jest sprawą po prostu koszmarną. Kościół jest wszędzie; w toretycznie świeckich szkołach (nie tylko w postaci krzyży na ścianach, ale np. we wszechobecnych gazetkach o JP2 na korytarzach), święcone są gabinety ministrów, nowe karetki pogotowia, żadna budowa nie ruszy bez poświęcenia kamienia węgielnego, księża są na otwarciach komisariatów, szkół, galerii handlowych. To jeszcze religia, czy już zabobon (budynek się przewróci jak jego fundamenty nie zostaną poświęcone?). Kościół wtrąca się w politykę (ba, jest nią przesiąknięty), narzuca swój światopogląd przez tak naprawdę swoich przedstawicieli w sejmie, a nie przedstawicieli ludzi, którzy na posłów głosowali. Nasuwa się pytanie dlaczego wśród katolickich posłów jest tak mało wiary w katolików w Polsce, że muszą blokować niekatolickie rozwiązania, aby nie kusiły one osób wyznających zasady bliskie ich sercom? Dlaczego nie wierzą w to, że gorliwi katolicy nie sięgną po niekatolickie rozwiązania jeśli te będą na wyciągnięcie ręki? Drodzy katolicy, czym podpadliście, że całe społeczeństwo musi się dopasowywać do tego, że w oczach swoich włodarzy nie jesteście wystraczająco dojrzali w wierze?
Zatem jestem antyklerykalnym lemingiem. Nie muszę obnosić się ze swoim patriotyzmem, ale też nie musi mi się wszystko podobać. Jednym z zarzutów wobec lemingów jest to, że bezkrytycznie przyjmują propagandę podawaną w mediach. Jeśli wygląda ona tak, jak przez ostatnie dni, to ci za nią odpowiedzialni powinni się bardziej starać, albo ewidentnie coś im się posypało, bo nie wiem kto mógłby to wszystko oceniać bezkrytycznie. Poziom żenady obecnej w polskiej polityce upadł jeszcze niżej niż zwykle. Duża w tym zasługa grzesznej natury spraw, którymi zajmują się posłowie na Wiejskiej. Podstępne szatańskie działanie, bez dwóch zdań.