Zapomniany Poznań pamięć ma dobrą. Pamięta doskonale wizytę Napoleona, cesarza Wilhelma, przyjazd Paderewskiego czy czerwiec 1956 roku. Poznań ponadto pamięta także poetów. W ubiegłym roku, gdy Polskę obiegła wiadomość o śmierci Tadeusza Różewicza, nie minęła nawet doba, a Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej na ul. Fredry zaroił się od utworów autora Kartoteki. Nie powinny więc nikogo dziwić tutejsze liczne inicjatywy upamiętnienia Stanisława Barańczaka, zmarłego 26 grudnia absolwenta filologii polskiej i pracownika naukowego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza właśnie w stolicy Wielkopolski.

REKLAMA
Nie powinny dziwić inicjatywy studentów, kół uniwersyteckich, teatrów. I nie dziwi – że Teatr Nowy w repertuarze weekendowym proponuje spektakl Mister Barańczak, że na wieży Centrum Kultury Zamek wyświetlane są wiersze genialnego tłumacza, że wieczór poświęcony pamięci poety zgromadził przedstawicieli wszystkich środowisk, niezależnie od wieku.
Jednak stojąc na przystanku tramwajowym w, wydawałoby się, odarte z poezji, mroźne styczniowe popołudnie, nie przypuszczałam, że odbędę własną Podróż zimową.
W oczekiwaniu na tramwaj niedbale przysłuchiwałam się kolejkowym rozmowom przypadkowych osobowości, stających w ogonku do punktu sprzedaży kart miejskich i biletów komunikacji. Proza jak się patrzy; noworoczne doładowania, przeliczanie monet, analiza cenników, bo może znów zdzierają więcej? Kolejka też od lat niezmienna, plotki mieszają się z niecierpliwym potupywaniem. Każdemu spieszno do okienka.
- Pan tu nie stał, proszę pana – do mojej niedobudzonej podświadomości przebija się oburzony, męski głos. Odruchowo odwracam się w jego stronę, odnotowując automatycznie niewinną scenkę rodzajową: oto pan z aktówką mierzy groźnym wzrokiem osobnika w wieku bardziej niż mniej studenckim. Ów grzecznie robi krok w bok, błyskawicznie jednak ripostując.
- Pan tu nie stał, zwracam panu uwagę, że nigdy nie stał pan za nami murem. Na stanowisku naszym – domniemany student mruga wesoło do zdumionego mężczyzny – też pan nie stał. - Po czym udaje się pod wiatę, odprowadzany kolejkowymi spojrzeniami o jednoznacznej treści.
Uznany jednomyślnie przez współstaczy za wariata student nie poprawia swojej sytuacji, gdy, pragnąc widocznie umilić sobie oczekiwanie na tramwaj, wyciąga z plecaka książkę.
Och, gdyby to była tylko książka! Ale nie, nie – to tomik, najprawdziwszy tomik poezji!
W tym momencie wszystko staje się jasne. Dla biedaka nie ma już ratunku, zainteresowanie dziwakiem spada więc gwałtownie. Nie dalej jak po dwóch minutach pozostaję jedyną osobą, która nadal dyskretnie przygląda się zaczytanemu.
Kiedy wsiada do tego samego tramwaju, uznaję to za znak i nie zastanawiam się długo. Siadam naprzeciw wciąż czytającego studenta, lecz dopiero na trzecim przystanku decyduję się odezwać.
- Chirurgiczna precyzja? - pytam, z uśmiechem wskazując na okładkę. Zerka na mnie z przyjaznym błyskiem w oku.
- To akurat Cummings, ale w przekładzie Barańczaka. - odpowiada, jednocześnie podając mi tomik. Tomik z ostrożnymi podkreśleniami i notatkami ołówkiem na marginesach, z zakładkami z biletów i kartek z kalendarza.
Przyłapuję się na tym, że kręcę z niedowierzaniem głową do własnych myśli.
- Jesteś z Poznania? Studiujesz na UAM? Wybierasz się na wieczór pamięci? - wyrzucam z siebie jednym tchem (sic!). Student chichocze. I znów odpowiada poetą.
- Trzy razy „nie”, ostatnie słowo w dziedzinie krwi. - przerywa, upewniając się, że odnotowałam aluzję. - Jestem Czechem z Cieszyna, studiowałem polonistykę w Ołomuńcu. Pamięć mistrza Barańczaka już upamiętniłem. W Sylwestra, pod ścianą Lennona w Pradze. Czytałem jego prace znajomym, między innymi właśnie tłumaczenia piosenek Beatlesów.
Niekulturalnie byłoby gapić się z rozdziawionymi ustami w „Czecha z Cieszyna”, ale powstrzymanie takiej reakcji przychodzi mi z trudem. Kiedy ja próbuję pozbierać się z szoku, student dodaje tylko, że to właśnie twórczość poznańskiego poety, na którego trafił dzięki babci – Polce, skłoniła go do nawiązania bliższego kontaktu z literaturą północnych sąsiadów. A ponieważ nigdy nie był w mieście rodzinnym swojego mistrza, uznał, że to dobra okazja na odwiedziny.
- Chcę zobaczyć te wersy na wieży Zamku. Wieczór mnie nie interesuje, na pewno będzie pełen patosu i wielkich słów. A Barańczak kojarzy mi się z humorem. Nawet w rozpaczy palą się u niego iskry - zakończył. I po chwili już go nie było.
Trzy kwadranse i dwa tramwaje później stałam pod kamienicą państwa Borejków na poznańskich Jeżycach. Z pewnym zażenowaniem przysiadłam na mokrym od stopniałego śniegu murku. Nie potrafiłam w tak krótkim czasie wybrać miejsca godnego krzesania iskier, bez jednoczesnej patetycznej oprawy. W duchu próbowałam się przekonać, że Poecie przypadłby do gustu pomysł oddania czci Jego pamięci pod tym adresem. Tu, gdzie mieszkają Borejkowie, wielcy przyjaciele siostry Barańczaka, Małgorzaty Musierowicz.
Uśmiecham się mimowolnie. Śladami Jeżycjady wędruje niejedna szkolna wycieczka, odwiedzająca Poznań. A śladami Barańczaka?
I jakby próbując wyrównać czeski rachunek, niezdarnie mamroczę pod nosem jeden z niewielu fragmentów poezji sąsiada z południa, który udało mi się zapamiętać.
Zdá se být vůbec omylem
že se poesie tvoří na tomto světě
že její tvůrci se dávno neseparovali
nebo neobrátili svůj zřetel k andělům
a zády k lidské poptávce
Ti největší jako Leonardo se tomu blíží
Lidé se o jeho umění dozvěděli jenom proto že se musel něčím živit
a že potřeboval občas velké plochy
(Skutečný tvůrce má obvykle – Egon Body)