Niegdyś w kierunku zatopionego w chmurach szczytu Olimpu okoliczni mieszkańcy i przypadkowi wędrowcy spoglądali trwożnie i z nabożeństwem. Panteon bóstw sycił się tymi spojrzeniami, od czasu do czasu łaskawie przyzwalając wybrańcom na wspólne smakowanie nektaru i ambrozji.
Obecnie staruszek Zeus wszedł w kryzys wieku średniego i umiera z nudów. Oddałby i Herę, i piękną Europę, byleby po czteropasmowej autostradzie u stóp świętej góry przetaczało się coś ponad skrzynie brzoskwiń i oliwek.
Ćwierć wieku temu Paralia Skotinas pękała w szwach od urlopowiczów z Niemiec, Szwajcarii i Beneluksu. Biznesmani zza zachodniej części muru berlińskiego przemykali przez białe jugosławiańskie plamy, by w weekend ponurkować w ciepłych wodach Morza Egejskiego. Wieczorami każda restauracja wypełniała się do ostatniego miejsca, a oliwa i ouzo płynęły strumieniami przy każdym stoliku.
Razem z właścicielami maszyn na zachodnich rejestracjach z szarych demoludów przybywali poszukiwacze szczęścia. Dwudziestowieczni Odyseusze wędrowali od miasta do miasta, zamiast mapą kierując się kalendarzem sezonowości. Dni spędzając na zbiorach u greckich pracodawców, w bezsenne często noce chłonęli kolorowy świat. Nie chcieli wracać, mimo dawno już nieaktualnej wizy w paszporcie.
Dwadzieścia pięć lat później jeden z tych śmiałków spaceruje opustoszałymi uliczkami Paralii. W tawernach nienakryte stoliki wypełniają pustkę wnętrza. Wyjścia na piaszczystą plażę nie trzeba planować o świcie, ze znalezieniem miejsca na leżak i parasol nie będzie problemu niezależnie od pory dnia. Na parkingach próżno szukać niemieckich rejestracji.
- Po upadku muru berlińskiego, w latach dziewięćdziesiątych, Grecja przestała być tak atrakcyjna. Moi dawni klienci zafascynowali się Chorwacją! - mruczy z niezadowoleniem na oko sześćdziesięcioletni właściciel tawerny w Stomio. - Kiedy wybuchła wojna na Bałkanach, prawie zwinąłem interes. I nagle, dekadę temu, zaczęli napływać Polacy.
Biało-czerwony fillhellenizm uratował nie tylko burkliwego właściciela. Na rosnące zainteresowanie okolicami siedziby bogów olimpijskich ze strony Lachów, Grecy odpowiedzieli wybuchem gorących uczuć, obdarzając nimi narody słowiańskie. Riwierą Olimpijską od Katerini po Kokkino Nero zawładnęły dziwnie szeleszczące w greckich ustach głoski. Kelnerzy nie tylko służą polskimi, rosyjskimi i czeskimi menu, ale nawet sprawnie dyskutują o walorach greckiej kuchni z potencjalnymi jej wielbicielami z zimnej północy. Samo Kokkino Nero od paru lat jest nieomal małym polskim polis, przynajmniej w sezonie letnim. Czekać tylko, aż jedna z uliczek tej niepozornej miejscowości zyska patronat Marszałka, a obok musaki pojawi się bigos.
- Żarty żartami, ale pracuję tu czwarty tydzień i gdybym nie nalegała, by mój pracodawca rozmawiał ze mną po grecku, chyba w ogóle nie posługiwałabym się tym językiem – mówi Kasia, absolwentka studiów śródziemnomorskich. W Kokkino Nero pracuje jako kelnerka. - Nie po to uczyłam się pięć lat greckiego, żeby teraz rozmawiać z Grekami w moim ojczystym języku!
Maciej, zatrudniony jako animator zajęć dla urlopowiczów i grup wycieczkowych, ma podobne doświadczenie.
- Przy rekrutacji wymagali znajomości języka niemieckiego i angielskiego. Kiedy powiedziałem o tym właścicielowi hostelu, w którym pracuję, ten popukał się w czoło. „Nie słyszałem niemieckiego od dekady”, stwierdził – śmieje się chłopak. - Oczywiście, przesadza. Ale coś w tym musi być.
Sam od początku czerwca okazję do posłużenia się niemieckim miał jedną. Rozmawiał z... greckim maturzystą, który wykorzystał okazję, by podszlifować umiejętności przed rozmową kwalifikacyjną na studia. Turystyka. Monachium.
Nikos, pochodzący z nieodległej Leptokarii, w rodzinne strony wraca tylko na wakacje. - Pomagam rodzicom, którzy mają plantację oliwek. Resztę roku spędzam na Peloponezie. Organizuję wycieczki. Tutaj pewnie bym się nie utrzymał – uśmiecha się, po czym kontynuuje, z nutką złośliwości w głosie. Opowiada, jak to znajomi ojca z rozrzewnieniem wspominają zachodnich turystów, wydających fortuny na bogatą ofertę wycieczek. Interesowało ich wszystko, od sterty starożytnych kamyków za rogiem, przez przelotne „dzień dobry” na szczycie Olimpu, po Ateny i liczne wyspy. A Polacy i inni bracia Słowianie? - Czasami zdecydują się na wycieczkę do Aten. Nie ma co liczyć na krocie w takim interesie. Przynajmniej zaczęli zostawiać pieniądze w restauracjach, zamiast zjadać zabrany z polski prowiant...
Naburmuszony tawerniarz nie wie, ile osób w okolicy brało udział w referendum. On tego dnia wyjątkowo miał wypełnioną restaurację wycieczką ze Słowacji, nie oddał więc głosu ani za, ani przeciw. Nie bardzo się interesuje „tym całym brukselskim zamieszaniem”. Gdy pytam o kryzys, macha zniecierpliwiony ręką.
- Kryzys, kryzys! Ja przeżywam kryzys od dwudziestu lat!