Wszystko pięknie, bo temat wspaniale nadaje się na sztukę narodową (a czyż nie takiej pragnie zaniedbany przez łże-elity suweren?), a jednak o przedstawieniu wyreżyserowanym przez Wojciecha Kępczyńskiego nie sposób mówić z zachwytem. Ze sceny leje się bowiem kubłami patos, megalomania i kicz. Kicz miłości, kicz wojny i kult arcypolskiej głupoty...
Co zatrważa najbardziej?
Dziewczęta ubierające każdą swą myśl w przydługawą i pustą semantycznie pieśń, której stawką są li tylko „góry” i popisy wokalne? Finał, z którego wynika, że gdzie Hitler nie może, tam kobietę pośle? Girlsy latające po scenie z piórami powtykanymi tu i ówdzie? Infantylizujące widza libretto? Skarlała do gagu i żartu opartego o ten czy inny stereotyp polszczyzna? Nie, najbardziej zatrważa pomysł, by naczelną wartością czterech polskich lotników uczynić ich ułańską fantazję.
Albowiem chłopcy gdzieś maja gadaninę sztywnych i nadętych Anglików. Chłopcy prychają na wszelkie procedury, rozkazy, wytyczne. Chłopcy nie będą tracić czasu na naukę, bo po pierwsze, są przekonani o swej doskonałości oraz wszechwiedzy, a po drugie, straciliby nań mnóstwo czasu, a ten wolą przeznaczyć na podrywanie panienek.
A widownia? Cieszy ją każdy, najżałośniejszy nawet popis brawury i niesubordynacji polskich lotników. Tak. Siedem lat od katastrofie lotniczej w Smoleńsku, która najpewniej by się nie wydarzyła, gdyby poszczególne osoby nie zlekceważyły procedur, rozpostarty w fotelu suweren oklaskuje sympatycznych, acz nierozsądnych pilotów. „A to Polska właśnie”…