Dlaczego najlepsza powieść, jaka mi wpadła w ręce w ostatnich latach, nie dostanie Nike?
Po pierwsze, nie jest polską powieścią, po drugie, nie jest powieścią o pisaniu powieści, po trzecie, nie boi się formułować wyraźnego przesłania, po czwarte, wszelkie kłopoty z opisywaniem rzeczywistości zbywa milczeniem (wszak od tego artysta jest prawdziwym artystą, żeby w warsztacie mozolić się i pocić, do rąk czytelnika oddawać zaś artefakt gotowy, raz na zawsze zrobiony i na wiecznej gwarancji).
Karolina Felberg o tym, co jest
Naturalnie, nie mam nic przeciwko powieści eksperymentalnej czy awangardowej, jednakowoż nuży mnie już okrutnie wszechobecna maniera, by miast rzeczywistości, która najwidoczniej może się tylko przelewać przez palce i słowa polskich prozaików, tematyzować w powieści kłopoty z utrzymaniem w garści strzępiącej się narracji. W polskich powieściach wszyscy – od narratora po bohatera najdalszego planu – mają problemy z wyrażaniem. Język nimi – rzekomo – rządzi. Nie twierdzę, że to nieprawda, gorzej, iż odkrycie tego po raz setny niczego nie wnosi do stanu wiedzy, wręcz przeciwnie: staje się tanim chwytem, retoryką, blefem. Rzecz jasna, nie o realizm mi chodzi, gdyż „Woroszyłowgrad” Serhija Żadana tyle ma z nim mniej więcej tyle wspólnego, co najnowsza powieść Masłowskiej. W odróżnieniu jednak od „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Żadan uwodzi mnie i, co więcej, przekonuje. Nawet jeśli nie jestem w staniu mu zapomnieć, że w toku gęstej i wciągającej fabuły zgubił gdzieś jednego z bohaterów.
Kim jest urodzony w 1974 roku Żadan? Ukraińskim poetą, prozaikiem, tłumaczem z języka niemieckiego i polskiego, piłkarzem (niezrównanym bramkarzem, jeśli dobrze pamiętam), liderem kapeli Sobaki w Kosmosie (charkowskie ska), wreszcie, największym – zdaniem swoich współczesnych – pisarzem Ukrainy, dość niefortunnie zresztą porównywanym do rangi, talentu, pióra i przypadku Andrzeja Stasiuka (ufam, że moi rozmówcy mieli na myśli młodego, „łotrzykowskiego” Stasiuka). Prócz „Woroszyłowgradu” możemy po polsku czytać jego „Historię kultury początku stulecia” i „Odsetek samobójstw wśród klaunów” (obie książki to tomy poezji) oraz prozę („Big Mac”, „Depeche Mode”, Anarchy in the UKR”, „Hymn demokratycznej młodzieży”). Z wyjątkiem „Historii kultury początku stulecia”, którą przełożył Bohdan Zadura, jego tłumaczem pozostaje Michał Petryk.
Co mnie w „Woroszyłowgradzie” najbardziej urzeka? Bezpretensjonalność. Rzecz dzieje się gdzieś w stepie szerokim, o którym w języku polskim, owszem, napisano niejedno mistrzowskie zdanie, gorzej, że miało to miejsce niemalże dwa wieki temu: „Boże! kto Ciebie nie czuł w Ukrainy / Błękitnych polach, gdzie tak smutno duszy, / Kiedy przeleci przez wszystkie równiny / Z hymnem wiatrzanym, gdy skrzydłami ruszy / Proch zakrwawionej przez Tatarów gliny, / W popiołach złote słońce zawieruszy, / Zamgli, szczerwieni i w niebie zatrzyma / Jak czarną tarczę z krwawymi oczyma…” - pisał Słowacki w „Beniowskim”. Pamiętając strofy wieszcza, przebijamy się przez świat Żadana z przeświadczeniem, że znamy to, że niewiele się w gruncie rzeczy zmieniło: słońce pali niemiłosiernie, pola (kukurydziane w tym wypadku) i równiny rozciągają się po horyzont, tory kolejowe prowadzą donikąd, dusza jest wielka i smutna, a ziemia spływa krwią, bo przecież – choć życie wcale nie jest dobre, zrozumiałe, jasne – to „nikt nie ma prawa wchodzić na twój teren i pozbawiać cię twoich kobiet. I twoich domów” (s. 345), bo „Życie w ogóle rzecz mało zrozumiała. Nigdy nie wiesz, co kryje się pod powierzchnią. Tak niby wszystko wiesz, wszystko widziałeś, a jak to było naprawdę, nawet sobie nie wyobrażasz” (s. 305). Herman, zawrócony ze ścieżki własnego życia bohater Żadana, zaniechał ekskluzywnych pytań: „dlaczego?”, „dlaczego ja?”, „dlaczego tu?” – jego przez życie nie prowadzą pytania, które sobie stawia, ale odpowiedzi, jakich udziela wzywającym go bliźnim! Herman nie ignoruje wezwań przychodzących skądinąd – np. ze strony ukraińskiego stepu. Przesłanie wydaje się proste: „Musimy ratować bliskich, nie czując czasami, kiedy zmieniają się okoliczności i nas samych zaczynają ratować bliscy nam ludzie. Zdaje mi się, że tak powinno być i że sama bliskość zależy od wspólnych przeżyć, wspólnego życia i możliwej wspólnej śmierci. Gdzieś dalej zaczyna się właśnie miłość. Inna rzecz, że nie wszystkim udaje się jej dożyć” (s. 372).
Bardzo możliwe, że Herman, porzucając karierkę i fajowe życie w Charkowie oraz wracając do stepów, pól kukurydzianych i blokersów, wśród których się wychował, zatacza jeszcze jedno koło – kulturowe. Jeśli tak, to mamy oryginalnego bitnika w wersji wschodnioeuropejskiej. Niewątpliwie jest moda: rok 2012 należał do amerykańskich prawzorów, o których powstały ostatnio spóźnione filmy, których książki przypomniano, tudzież wreszcie wydano (na mojej półce ciągle stygnie opasły tom Listów Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga). Kto z naszej modnej młodzieży jako pierwszy porzuci Plac Zbawiciela i wróci do swego powiatowego miasta, by dopilnować drobnego interesu taty czy brata? Ja nie. Prawdziwe przygody lubię tylko w literaturze; w życiu cenię to coś, czego się nie da wyrazić.
Serhij Żadan, Woroszyłowgrad, przeł. M. Petryk, Wołowiec 2013, ss. 376.