Na terenie dawnego przytułku dla kobiet prowadzonego w Amsterdamie przez zakon Beginek czas jakby stanął w miejscu...
Na terenie dawnego przytułku dla kobiet prowadzonego w Amsterdamie przez zakon Beginek czas jakby stanął w miejscu...

Zadzwoniła dziś Góralka, której – po wspięciu na wzniesienie przy domu – udało się szczęśliwie złapać zasięg, a zaraz potem mnie. - Nie ma cię na blogu, więc martwię się: czyżbyś nie wróciła z wojaży, coś się stało, może się pochorowałaś? - wyrzucała z siebie z lekką pretensją. A ja... Jestem, jestem, choć nie zawsze przytomna. Tyle się ostatnio w moim życiu dzieje, że czuję się, jakbym grała w jakimś filmie. Najpewniej u Hitchcocka, bo zaczęło się prawdziwym trzęsieniem ziemi, a potem napięcie już tylko rosło!

REKLAMA
Każda babcia (a i niejeden dziadek) potwierdzi, że gdy pierwsze wnuczę przychodzi na świat, to ten twój drży w posadach. Od emocji, których niespodziewana erupcja przypomina przebudzenie dawno uśpionego wulkanu. I zalewa nas lawa radości, wzruszenia, ale też niekłamanej dumy, że oto nasze dziecko – jakkolwiek dorosłe by nie było – ma dziecko! Tego nie da się z niczym porównać. Doświadczyłam tych niezwykłych uczuć u progu października, gdy urodziła się Wnusia. Cieszyłam się, spoglądając jednocześnie nerwowo na kalendarz w obawie, czy zdążę zobaczyć Małą przed wyjazdem. Miałam wszak w perspektywie zabukowaną przez Emigrantkę wycieczkę do Amsterdamu, a stamtąd promem do Newcastle.
Na marginesie: Emigrantka i wycieczka, na którą mnie zaprosiła to temat na osobny rozdział, by nie rzec tom jakiejś awanturniczej powieści. Ale wracając do mojej roli u Hitchcocka, to jestem w momencie, gdy razem z Tubylcem niecierpliwie przebieramy nogami w oczekiwaniu na wizytę u Wnusi. Wreszcie jest zielone światło – jedziemy! W przeddzień mojej wyprawy do Berlina, skąd rusza wycieczka. Jedną ręką zatem pakuję walizę (z czapką i szalikiem na rejs po Morzu Północnym!), drugą kończę gotować, piec i smażyć „coś na ząb” dla zajętych i przejętych młodych rodziców. Taki sam pomysł mieli i drudzy dziadkowie, do Małej zajeżdżamy więc z wieeelką wałówą. A jednak nie tak wielką jak nasze wzruszenie, gdy zobaczyliśmy Wnusię! Zwyczajnie odjęło nam mowę... Wprawdzie dziś nowe technologie pozwalają z oddali śledzić rozwój dziecka nawet dzień po dniu, ale co innego oglądać taki skarb na żywo! Emocje były tak wielkie, że spokojnie mogłabym – sparafrazuję - „zobaczyć Wnusię i umrzeć”, ale przecież czekała przygoda.
Bo to była przygoda i to hardcorowa! Powiem tyle: Emigrantka – młodsza ode mnie oraz bez Pana P. ucapionego u nóg – legła po powrocie bez życia. Ja tymczasem zastanawiam się czy organizatorom takich wycieczek nie powinno się za karę nakazać… uczestniczenia w nich? Niech sami, spędziwszy 13 godzin w autokarze, wylądują w hoteliku na odludziu, gdzie strawy żadnej, ni napoju (niekoniecznie wyskokowego) nie uświadczysz. Niech zwiedzają Amsterdam, mało że przez szyby zapłakane deszczem, to jeszcze z zegarkiem w ręku, że ledwo na dzwonko holenderskiego śledzia czasu wystarczyło. Niech na własnej skórze przeżyją odprawienie z kwitkiem z odprawy promowej do Anglii, bo „nie ma nas w komputerze”, jak powtarzała w kółko urzędniczka. Niech pobuja ich na promie tak, że utracą wiarę w grawitację. Niech spróbują poczuć magiczny klimat średniowiecznego Durham przemierzając je w dzikim pędzie. Niech wykroją czas, by zobaczyć skarby Rijksmuseum i zdążą na zbiórkę przy autokarze podczas awarii linii tramwajowej!
Ufff, trochę mi ulżyło... Ale choć to wszystko (i więcej) stało się moim i Emigrantki udziałem, uważamy zgodnie, że było super. W tak krótkim czasie taki natłok doznań, informacji i wrażeń! Szczęśliwie, pierwszy zakrzyknął „ja wysiadam” mój stalker – Pan P., no bo jak wytłumaczyć, że nogi mnie niosły, jak trzeba było to nawet sprintem? A i amsterdamskie niebo przejaśniało, gdy oglądałyśmy niegdysiejszy zakon Beginek, gdzie czas zastygł w fasadach przepięknych holenderskich kamieniczek. Niemal w ostatniej chwili wyjaśniło się nieporozumienie z odprawy, ale północna bryza, super jedzonko (i drinki!), liczna polska załoga na promie oraz tajemniczy „kapitański specyfik” poskramiający chorobę morską – to ukoiło zszarpane nerwy. Potem w Durham monumentalna katedra zdołała przykuć uwagę nawet rozpędzonej wycieczki, tak jak zdumiewające w swym architektonicznym eklektyzmie Newcastle. Na koniec cudem udało nam się z Emigrantką oszwabić czas (tudzież amsterdamską komunikację) i stanąć oko w oko z autoportretem Van Gogha, „Strażą Nocną” Rembranta, „Mleczarką” Jana Vermeera... Mało jak na cztery dni?
Jednak nie dla wszystkich była to wycieczka czterodniowa. Ta moja, hardcorowa trwała w najlepsze, wszak trzeba było jeszcze zwiedzić Berlin! Mieszkająca tu od dekady Emigrantka okazała się doskonałą przewodniczką, bo oprócz lekcji obowiązkowej w rodzaju Reichstagu, Bramy Brandenburskiej czy resztek Muru Berlińskiego, widziałam Zamek Charlottenburg, gdzie swój początek ma legenda Bursztynowej Komnaty, w pępku metropolii spacerowałam nad jeziorem Hubertus, W europe Center jadłam tort Schwarcwaldzki, a pod ultra nowoczesnym dachem Sony Center niemiecką odmianę pizzy. Dobrze, że nie utknęła mi w gardle na wieść o strajku maszynistów! I to w przededniu powrotu na ojczyzny łono! A że stanęły nie tylko pociągi, ale też kolejka naziemna, metro przewoziło pasażerów w charakterze sardynek upchniętych niczym w puszce. W ogóle zrobiło się nerwowo! Jak się okazało, niepotrzebnie, bo odjechałam do Bydgoszczy planowo i komfortowo.
A w domu? Jaka miła odmiana: budzik nie dzwoni świtem bladym, nie trzeba nigdzie gnać na komendę. Na dobrą sprawę, nic nie trzeba – cisza, spokój. Nuda... Aż tu wpada Tubylec z newsem: na Bydgoszcz Jazz Festiwalu wystąpi Richard Bona! Nie możemy nie pójść, więc z ostatnimi biletami zasiadamy na „jaskółce” Opery Nova i dajemy się porwać muzycznemu magowi z kameruńskiej „pipidówy”, jak z humorem określa miejsce swego pochodzenia bohater wieczoru. Bo czy nie magiem prawdziwym jest ten, który potrafi zawładnąć niemal tysięczną publicznością dostojnego przybytku muzyki zwanej poważną? Poważniał i Richard Bona, gdy harmonią dźwięków gitary oraz głosu, który brzmiał niczym doskonale nastrojony instrument wracał do muzycznych źródeł. Potrafił zaczarować, by za chwilę rozbawić, oddawał pole solówkom kolegów jazzmanów, by zaraz zostać władcą niepodzielnie sprawującym rząd dusz i ciał. I nagle dusze stały się radosne, a ciała roztańczone! Wszystkie – widziałam z góry. I choć byłam na niejednym koncercie, oklaskiwałam doskonałego saksofonistę Billa Evansa i genialnie godzącego klasykę z synkopową nutą skrzypka Nigela Kennedy`ego, nikt mnie tak nie zauroczył jak multiinstrumentalista z Kamerunu. Bo Richard Bona, oprócz niewątpliwego talentu, ma we krwi muzykę, ma to „coś”, co czyni magię...
Gdy wrażenia z koncertu walczyły o lepsze z tymi przywiezionymi z wycieczki dopadła mnie wiadomość o wizycie trzytygodniowej Wnusi. I tu dopiero przysiadłam z wrażenia! Po prawdzie to wizyta miała się odbyć u drugich dziadków, ale natychmiast stanęliśmy z Tubylcem u ich wrót, za którymi nie było końca zwielokrotnionym objawom radości, podziwu i rozczulenia. Bo, że mamy najpiękniejszą Wnusię to chyba oczywiste, prawda? Wnusię, która ma takie „mądre spojrzenie”, a główkę czasem podniesie jak trzymiesięczne niemowlę... Taki to przywilej dziadków – sięgać, gdzie wzrok (ten racjonalny) nie sięga. Ale tyle naszego! Żeby jednak nikomu się nie wydawało, że babcia Kasia do końca oszalała, melduję, że zapisałam się właśnie na kurs języka angielskiego. Zła byłam, że gdy Richard Bona rozmawiał z publicznością po angielsku, ja nie zawsze i nie wszystko rozumiałam. - Poduczę się i na przyszły koncert będzie jak znalazł – postanowiłam pomiędzy jednym ćwiczeniem odpędzającym umizgi Pana P., a drugim. Bo pomimo nieodpartego wrażenia, że ostatnio zostałam obsadzona w którymś z filmów Hitchcocka, to nie na szalony rollercoaster siadam codziennie, tylko na prozaiczną kozetkę lekarską. Żeby mieć siłę na kolejne role u mistrza? Mam nadzieję.