Po co to komu, czyli tytułem wstępu.
Mogła Manuela Gretkowska napisać Namiętnik, mogę i ja. Tyle, że ten mój pamiętnik będzie raczej – choćby z racji Peselu autorki – Wapiętnikiem, chociaż wcale nie beznamiętnym. Namiętność (co to niejedno ma imię) nadal jest i w moim życiu jakoś obecna, a już najwięcej jej w oszwabianiu Pana P.! Bo powiedzieć, że wiele serca wkładam w zmylenie tropów Panu P., to powiedzieć zdecydowanie za mało. Ja dla niego zmieniłam swoje życie! Ale jak się temu dziwić, przecież to on pierwszy poleciał na moje nogi...
Katarzyna Kabacińska Chorująca – bywa, że kpiąca, czasem wątpiąca, zawsze wojująca
Dotąd różnie bywało – niektórych facetów (tych odważniejszych) uwodziła moja inteligencja, innych oczarowała głębia wielkich czarnych oczu. Byli też esteci (niekoniecznie architekci czy historycy sztuki) podziwiający mój eklektyzm figuralny: na górze gotyk, na dole barok (hołubię to złośliwe określenie kolegi od czasów studiów) i tacy, których urzekłam „po całości”, czyli osobowością. Ale żaden jeszcze nie poleciał na moje nogi, skrzętnie zresztą skrywane w powłóczystych szatach, w myśl zasady: im mniej widać, tym lepiej. Musiałam przeżyć pięć dekad i pół, by pojawił się ten, którego długie ferety nie zraziły, wtargnął pod nie bez pardonu i chwycił w swe łapska moje kończyny dolne. Zrazu wyglądało nawet, że ani myśli puścić! A już na pewno nie podejrzewał, że posiadaczka tych kończyn wyzwie go na pojedynek. No bo i jak tu walczyć ze spętanymi nogami?! Tymczasem ja tego Pana pod spódnicę nie zapraszałam, więc niech spada! Postanowiłam poigrać sobie z nienasyconym (mówiłam, że będzie namiętnie!) Panem P., oszukiwać pewnego siebie intruza ile wlezie i jak długo się da.
Walka trwa, a ślady potyczek bitewnych można znaleźć na kartkach mojego Wapiętnika. To najlepszy dowód, że jeszcze nie poległam (uległam?), więc może komuś przydadzą się zapiski (bez metodologii i chronologii) o tym, jak wykiwać Pana P. A przynajmniej próbować.
PS. Pan P. to Parkinson, w moim przypadku detalicznie nazwany przez lekarzy „parkinsonizmem atypowym”, co zresztą specjalnie mnie nie zdziwiło. Bo niby dlaczego akurat chorować miałabym typowo, skoro już jako dziecko byłam nazywana przez Tatę – najcieplejszej (w opozycji do „świętej”) pamięci – kaczką dziwaczką...