Pobieżna prasówka po powrocie do kraju nie pozostawia złudzeń: festiwal pedofilski w Kościele trwa, podobnie jak mnożenie smoleńskich fantasmagorii. Tu jednak – przysięgam! – choć będzie o lotach i skrzydłach, to nie w kontekście brzozy. Bo podróży do Portugalii na karku z Panem Parkinsonem, który sprawiał, że obawiałam się smakowania Lizbony małą łyżeczką. A zajadałam ją chochlą!
Katarzyna Kabacińska Chorująca – bywa, że kpiąca, czasem wątpiąca, zawsze wojująca
Wracając do prasówki: czytam w jednym z tygodników, jak „spsiał” nam, uważany dotąd za najbardziej elitarny, transport lotniczy. Pasażerowie prześwietleni na wylot i obmacani podczas odzierającej z godności kontroli trafiają do samolotów, gdzie ekonomicznie ściśnięci niczym sardynki w puszce są karmieni kanapkowym kateringiem. To dziś, niestety, standard, podobnie jak to, że muszą się liczyć ze spóźnieniami, których nikt nie anonsuje i nie tłumaczy, czego konsekwencją bywa długotrwałe koczowanie na lotniskach. Nie jestem wytrawną globtroterką i statystyka moich rejsów powietrznych przegrywa zapewne z doświadczeniami lotniczymi ekspertów od pana Macierewicza, ale dotąd loty miałam wysokie (czytaj: udane). I jeśli pomyślność podniebnych podróży mierzyć znanym życzeniem „tyle samo startów, co lądowań”, nic się w tej materii nie zmieniło. A jednak TAP – portugalskie linie, z usług których korzystaliśmy udając się z Berlina do Lizbony i z powrotem zrobiły wszystko, aby wpisać się w ten czarny scenariusz obniżania lotów
.
- Jezu, terrorysta? - zapytałam naiwnie na widok faceta kilkakrotnie uruchamiającego alarm na bramce. Szybko jednak zrozumiałam, że byłby nim i Tubylec, i Braciszek, gdyby nie trzymali w zębach opadających spodni! Pozbyli się pasków ze sprzączkami, ja zegarka i wszelkiej biżuterii, ale dlaczego mam obnażać przywiędłą łabędzią szyję?!
Protest spowodował bezceremonialne obmacanie mnie w pozycji na Chrystusa, lecz mimo oburzenia zdołałam kątem oka dostrzec, że Alil maszeruje przez bramkę na boska. Masakra! Wobec tego późniejsze wcielenie się w sardynki dokarmiane ledwo rozmrożonymi sandwiczami nie miało większego znaczenia, w przeciwieństwie do lekceważenia rozkładu odlotów. Przy braku choćby śladu mgły (prawdziwej czy sztucznej, rozpylanej w złowrogich celach) i jakiejkolwiek informacji o innych przyczynach, TAP zafundował nam godzinne opóźnienie lotu do Lizbony, skąd start w drogę powrotną z równie nieznanych powodów był spóźniony już dobrze ponad sześćdziesiąt minut! Z pyszna mieli się głównie przesiadający, ale i nam utrudniło to życie.
W Lizbonie czekając na nas nogami przebierał właściciel apartamentu, ale musiał chłop znać zwyczaje rodzimego TAP-u, bo ze zrozumieniem przyjął nocą polski desant na Bairro Alto. Gorzej było w Berlinie, gdzie wyjść po nas na lotnisko Schonefeld miała Emigrantka. I wyszła (jak się później okazało), czekała i czekała, by usłyszeć, że pasażerów spóźnionego samolotu można odebrać w części D Schonefeld. Poleciała tedy w wyznaczone miejsce, ale najwyraźniej – tak myślała – była szybsza (!) od samolotu, bo tam pustki... Tymczasem na tablicy komunikat, że maszyna wylądowała, o czym Emigrantka dodatkowo upewniła się w informacji. Jeszcze nie dowierzała, jeszcze kręciła się po hali przylotów, ale fakty były nieubłagane – samolot musiał przylecieć bez nas. Gdy rozczarowana Emigrantka opuszczała Schonefeld, nasz samolot kołował na lotnisku. Potem dłuuugo czekaliśmy na bagaże, więc kiedy w końcu można się było porozumieć przez komórkę, ona wsadzała powitalne róże do wazonu na drugim końcu Berlina.
- Jedziemy tam, mamy przecież GPS! - mężnie zdecydował Braciszek, gdy już dobrnęliśmy do samochodu zostawionego 10 km od lotniska.
Znacie te anegdoty, jak to nawigacja niejednego zaprowadziła prosto do jeziora? Ja znałam, ale nie dawałam im wiary. Do czasu, gdy po dokładnym wklepaniu adresu Emigrantki GPS zawiódł nas w ciemny las, by na jakimś dukcie oznajmić melodyjnym głosem pana Hołowczyca: „Jesteś u celu”. Dobrze, że Emigrantka ma rozgarniętą córkę, która wespół z Tubylcem doprowadziła nas za pomocą GPS-a w komórce do wypatrywanej nerwowo mety. Balszaja technika! Ale czego się spodziewać po samochodowej nawigacji, skoro i ta lotniskowa informacja potrafi wywieść w pole? Pal sześć bałagan w TAP z tą ich południową „manianą”, ale na Schonefeld... Gdzie ten słynny niemiecki ordnung? Chyba że, jak wspólna Europa, to i wspólny harmider. I obniżenie lotów przez transport lotniczy też solidarne.
Oni pikują ostro w dół, a ja przeciwnie – rozwijam skrzydła. I nie chodzi tylko o to, że w zetknięciu z surową przyrodą przylądka Cabo da Roca, stając na skale oko w oko z oceanicznym żywiołem człowiek podświadomie rozpościera ręce, niczym do lotu. Tak przemożna jest ochota, by wznieść się ponad tę kipiel na dole i pofrunąć... Doświadczyłam tego zdumiewającego uczucia i choć przeżycie to niezapomniane, mnie podczas portugalskiej wyprawy skrzydła wyrastały u ramion wielokrotnie. Bo dałam radę! Bo zapędziłam Pana P. w kozi róg, a raczej zamęczyłam drania, że ani fiknął! Jakże ja się bałam spętanych nóg, które odmówią mi posłuszeństwa na lizbońskich uliczkach, jak drżałam, by nie stanąć nagle „zamrożona” (parkinsonowcy wiedzą w czym rzecz) pośrodku jakiegoś placu... Tymczasem przemierzyłam Lizbonę wzdłuż i w szerz, korzystając wprawdzie z zabytkowych, pnących się pod górę, tramwajów - elewatorów, tudzież innego taboru, ale na ogół jednak piechotą. I ani razu nie schodząc do metra, bo stamtąd nic nie widać, a zwiedzać w mieście przeglądającym się w wodach Tagu z wysokości siedmiu wzgórz jest co!
- Gdzie masz kije? - zapytał mnie Tubylec, gdy drugiego dnia wyruszaliśmy na podbój Belem z cudownie „koronkowym” klasztorem Hieronimitów i podtopioną Wieżą, gdzie uwięziony był Józef Bem.
- Po wczorajszym odłożyłam do torby, to sprzęt turystyczny, więc popodróżowały sobie – zaśmiałam się, bo apetyt na zwiedzanie dawał taką adrenalinę, że żadne kije nie były mi potrzebne! Chłonąc wyjątkową atmosferę miasta, które – choć stolica – nie ma nic z metropolii podziwiałam kościoły, gdzie sakralne freski i bogactwo złoceń nieoczekiwanie sąsiadowały z przepięknymi, wiekowymi azulejos. Ich uroda zawiodła mnie do muzeum azulejos dwa razy – powtórnie, by kafelek po kafelku prześledzić panoramę Lizbony sprzed trzęsienia ziemi w 1755 r., które odmieniło oblicze miasta. Innego dnia, pilotowana przez niezmordowanych Braciszka wraz z Alil, przeszłam na piechotę z dzielnicy Graca, przez pamiętającą czasy świetności Alfamę i reprezentacyjne centrum z dotykającym wód Tagu placem Comercio do mieszkania na Bairro Alto, gdzie próbowaliśmy wypocząć. Jeśli wyobrazicie sobie łóżko na środku nocnego klubu, to zrozumiecie dlaczego próbowaliśmy... Prawdę piszą w przewodnikach – ta dzielnica ożywa po zmroku, a że jest tutejszą tradycją zabawa pod gołym niebem, nasza ulica tętniła życiem do rana. Pewnie na co dzień byłoby to uciążliwe, ale podczas urlopu jest dodatkową atrakcją. Fantastyczne multi-kulti w takimż muzycznym sosie! A gdy o muzyce, to obowiązkowy koncert fado w małej knajpce na trzy głosy i dwie gitary też zaliczony. Podobnie, jak regionalny przysmak – bacalhau, czyli dorsz, pastel de nata – babeczki budyniowe i ginjinha – tamtejsza wiśniówka, koniecznie pita na ulicy! Jednak to nie serowe ciasteczka queijadas de Sintra zawiodły nas do czarownej podlizbońskiej Sintry, gdzie nawet wytrawnych turystów zdumiewa nagromadzenie zabytków na metr kwadratowy. I to różnorodnych – od mrocznych ruin Zamku Maurów, przez przypominające misterną mereżkę mauretańskie zdobnictwo Pałacu Monserrate rodziny Cooków, po żywcem wyjęty z Disneylandu Pałac Pena. Ale jak nie ma być bajkowy (kiczowaty?), skoro jest realizacją chłopięcych marzeń o zamku 19-letniego Ferdynanda Saxe-Coburg-Gotha, którego korespondencyjnie wyswatano z portugalską królową Marią II...
Same cuda, a wśród nich ja z Panem P. na karku. Unieszkodliwionym przez moją zachłanność na zwiedzanie, ale też pewnie dzięki karmie, którą wiozłam dla lekożercy tysiące kilometrów. Ale opłaciło się! Aż trudno mi samej uwierzyć, jak bardzo. Teraz obiecałam sobie odpoczynek, ale w ciągu pięciu dni od powrotu już dwa razy byłam na basenie. Może nie tylko skrzydła mi rosną, ale i płetwy?