Choć od filozofii jednoczącej „moherowe zastępy” dzielą mnie – ujmijmy to obrazowo – lata świetlne, to wpływ słynnego redemptorysty na moje życie można porównać z tym, jakie ojciec Tadeusz Rydzyk ma na swoich najwierniejszych pretorian. Tyle, że w myśl zasady: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”...
Katarzyna Kabacińska Chorująca – bywa, że kpiąca, czasem wątpiąca, zawsze wojująca
Ta konstatacja nie jest dla mnie bynajmniej odkryciem ostatniej chwili, gdyż bezpośrednie skutki „charyzmatycznego piętna” boleśnie odczułam u schyłku lat 90., a konsekwencje ciągnęły się jeszcze długo. Dlaczego więc wspominam o tym akurat dziś, ciesząc się wolnością i spokojem danym emerytom? Czy może dlatego, że tę „wolność i spokój” dzielę pospołu z chudym portfelem, na którego przetrzebienie niebagatelny wpływ miał przedsiębiorczy zakonnik? Chyba jednak nie, aż tak małostkowa nie jestem. To odżyły wspomnienia uruchomione za sprawą lektury reporterskiej biografii twórcy Radia Maryja (autorzy: Piotr Głuchowski i Jacek Hołub) pt. „Imperator”. Swoją drogą ciekawe, że ledwo zamknęłam „Drugi dziennik” Jerzego Pilcha, gdzie bez trudu odnalazłam siebie, czytając – niekoniecznie między wierszami – o niemal to własnych zmaganiach z Panem P(arkinsonem), zaraz trafiła w moje ręce książka, w której jakby wyjęty z mojego życiorysu jest cały rozdział...
Zainteresowanym spieszę donieść – chodzi o rozdział 8: „Pierwsza gazeta. Nie tyrolski, ale polski!”. A rzecz jest o zakupie dziennika „Ilustrowany Kurier Polski” - organu Stronnictwa Demokratycznego wychodzącego od 1945 r. w Bydgoszczy – przez redemptorystę Stanisława Golca, który okazał się nie być takim „golcem” kładąc na stół reklamówki banknotów. No, ale jak ma się takiego protektora! Nie jest bowiem tajemnicą (i nie było nią na ów czas), że to ojciec Tadeusz Rydzyk postanowił ratować coraz bardziej dołujący – po bezustannym przerzucaniu z rąk do rąk – tytuł. Dołowałam z nim i ja, jako szefowa wydania magazynowego, ale nic to było wobec „doła, którego załapałam” (a wraz ze mną spora część zespołu) na wieść o nowym właścicielu!
A i do tego momentu, przyznajmy, bywało w IKP-ie nielekko. Spadała sprzedaż i trudno się dziwić, bo czytelnik mógł się czuć zdezorientowany, gdy pod jednym właścicielem udawał się na pielgrzymkę z Janem Pawłem II, by pod drugim zmienić ją na tę po podziemiu aborcyjnym. I tak cały czas – „prawy do lewego”! Przechyły poobijały i będącą w ciągłej fluktuacji załogę, dość powiedzieć, że gdy z woli jednego właściciela straciłam pracę „magazyniera”, drugi zatrudnił mnie na to samo stanowisko... Byłam więc zaprawiona w bojach, ale to co się miało zdarzyć przerosło najgorsze doświadczenia.
Pół biedy, gdy tak ochoczo idący na ratunek polskim mediom ojciec Tadeusz utrzymywał na stanowisku rezydującego, jako i on, w Toruniu redaktora naczelnego. Porywczy to był człowiek w mowie i w czynie, ale wielce kreatywny. No i – co najważniejsze – fachowiec! Czego nie da się powiedzieć o jego następcy, który wywodził się z „Solidarności” (co pewnie ważne), a jego kontakt z prasą ograniczał się do podsyłania tekstów o big beacie. Wiedzę na ten temat autor miał, ale umiejętności dziennikarskich żadnych. Wiem to, bo teksty trafiały do mnie, tak jak później ...ów naczelny z prośbą, by go wprowadzić w arkana wydawania gazety. Człek poczciwy, jednocześnie doskonały materiał do sterowania, które wraz z programem Radia Maryja stało się codziennością redakcji IKP-a. I jeśli przy odgórnym zakazie pisania o Wisławie Szymborskiej, bo „wysługiwała się komunistom”, naczelny jeszcze uległ oddolnym perswazjom, tak przy opisywanym w „Imperatorze” tekście o zajściu w Tormięsie – prawda musiała ustąpić racjom ojca Rydzyka. A to był początek końca. Nie tylko zbuntowanych dziennikarzy, co można by od biedy złożyć w ofierze walki o przyzwoitość, ale „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”. I z tym obciążeniem ojciec Rydzyk musi żyć. Oczywiście, jeśli ten ciężar w ogóle odczuwa.
Osobiście, wątpię. Bo jak posądzać o takie odruchy człowieka, który – choć są świadkowie, zdjęcia i zapisy kamer mówiące, że było inaczej – nakazuje w swoim tytule napisać, że to nie on podczas masówki w Tormięsie popchnął dziennikarza bydgoskiej TVP, tylko jego popchnięto? Nazajutrz w mediach ofiarą, zgodnie z prawdą, był dziennikarz. We wszystkich oprócz IKP-a, bo tu – choć nie oddaliśmy pola bez walki – polegliśmy z kretesem. Pieprzu sprawie dodaje nieobecność w Tormięsie przedstawiciela „Kuriera”, w którym na drugi dzień pod winietą ukazał się sążnisty tekst głoszący jedyną obowiązującą prawdę! Na nic zdały się zebrane (pokątnie) przeze mnie informacje od uczestniczących w zdarzeniu dziennikarzy innych redakcji, bo choć wszystkie zaprzeczały napaści na ojca Rydzyka, nam kazano napisać odwrotnie. Pocieszeniem jest fakt, że autora tego tekstu musiano szukać poza IKP-em, za co ten został wkrótce nagrodzony … funkcją redaktora naczelnego, który przeszedł do historii wbijając jeden z ostatnich gwoździ do trumny poczytnej ongiś gazety.
„Ilustrowany Kurier Polski” tonął lżejszy o grupkę (w tym mnie) dziennikarzy, którzy zamieścili w pozostałych bydgoskich mediach sprzeciw wobec stosowanych w IKP manipulacji. Byliśmy w pełni świadomi, że odcięcie się od polityki właściciela oznacza wyrzucenie za burtę i tak się stało. Protestowało ośmioro, a nie – jak piszą autorzy „Imperatora” - kilkunastu dziennikarzy. Liczba ta topniała bowiem z chwili na chwilę i jeśli początkowo burzyła się większość redakcji, to pod protestem ostało się już tylko kilkanaście nazwisk, by ostatecznie zamknąć się w ósemce. No cóż, ludzie wiedzieli, że pójdą za to na zieloną trawkę... Jedną z osób, która w ostatniej chwili wycofała swój podpis pod protestem był dziennikarz, którego autorzy „Imperatora” kilkakrotnie cytują pisząc o IKP-ie. Ale nie chce mi się wierzyć, że tą „drobną nieścisłością” chciał po latach podreperować swoje ego.
Myli się bowiem ten, kto myśli, że nasza ósemka została okrzyknięta bohaterami. Prędzej naiwniakami. Gdy po długim bezrobociu i późniejszym siedmioletnim rzecznikowaniu wróciłam do zawodu, spotkałam dziennikarza, który pracował w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” podczas opisywanych zdarzeń, ale tamtego protestu nie poparł. Teraz był moim szefem i z tej wysokości zapytał mnie: „i co, warto było?!” Otóż warto, drodzy panowie! Drogę zawodową miałam wprawdzie wyboistą, przez co dziś chudszy portfel emerycki, ale dobrze się czuję postępując przyzwoicie. To daje siłę i sprawia, że nawet duży cios nie boli, gdy wie się, że zadaje go mały człowiek. Kłaniam się ojcu Rydzykowi...