Obchodzony nie tak dawno Międzynarodowy Dzień Chorego spędziłam w miejscu po temu najbardziej odpowiednim, bo w szpitalu. I mój dziesięciodniowy pobyt tam nie był strajkiem okupacyjnym w proteście przeciw zapaści w polskiej służbie zdrowia. W szpitalu, niczym w domu schadzek, przygotowywano mnie do współżycia z Amantem.
Katarzyna Kabacińska Chorująca – bywa, że kpiąca, czasem wątpiąca, zawsze wojująca
Czytelnicy „Wapiętnika” wiedzą, że ten szpital wisiał nade mną od minionego lata. Bo Pan P. poczynał sobie coraz śmielej pętając nogi tak, że często -gęsto bezsilność wprawiała mi w dygot nie tylko głowę, ale i cały korpus.
- Już nawet udary leżą na korytarzu! – tymczasem ze zgrozą obwieścił pewnego dnia Doktor Nieustającej Pomocy. I załamał ręce nad niewydolnością naszego systemu opieki zdrowotnej.
Dla mnie był to czytelny sygnał: skoro „udary leżą na korytarzu”, wiadomo że tym bardziej wyląduję tam ja wraz z Panem P. Nicponiowi pewnie by się należało, jednak uradziliśmy z doktorem poczekać na dogodniejszy moment.
Na pewno nie był nim termin październikowego wyjazdu do wymarzonej Lizbony, a do wyznaczenia takiego o mały włos nie doszło! Pisałam już, że Doktor Nieustającej Pomocy – uważając mnie za niesubordynowaną (że niby migam się od przyjmowania leków) pacjentkę – zawezwał w sukurs doktor Kleopatrę. A ta, niezorientowana w moich prywatnych planach, zarządziła natychmiastową hospitalizację. Ledwom się wybroniła i stanęło na 17 grudnia ubr. Spojrzałam z przerażeniem w kalendarz: tydzień do Wigilii, ale nie ośmieliłam się protestować po raz kolejny. Co ma być, to będzie...
A przyszło mi realizować scenariusz, którego nikt nie przewidział. I to z jaką dramaturgią! Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że musiałam wszystko rzucić, gdyż ciężko zachorowała moja Mama. Przyznam, że wtedy po raz pierwszy dobrze pomyślałam o Panu P.: Pokazał, drań, ludzką twarz i nieco odpuścił... Dziś myślę, że to raczej ja – tak zaabsorbowana chorobą Mamy – nie zwracałam uwagi na swojego prześladowcę. On tymczasem ani myślał o składaniu broni i w styczniu dobył jej ze wzmożoną siłą. Wzięcie Pana P. pod lupę w szpitalnych warunkach było więc przesądzone.
Powiedzenie, że poszłam tam na „miękkich nogach” potraktujmy jedynie jako metaforę, bo nogi miałam ciężkie, jak ostatnio zawsze.
- Każda noga jest niczym kolumna Zygmunta – obrazowo tłumaczyłam indagującym mnie lekarzom.
- Rzeczywiście, chód ma pani wyraźnie upośledzony – rzekł na to jeden, a ja w płacz. Bo trzeba dodać, że do szpitala szłam nie tylko z kamiennymi nogami, ale też z „dołem”, jak Rów Mariański. Niby nic dziwnego – parkinsonicy doskonale wiedzą, że chorobie, na którą cierpią towarzyszy – niczym wierny pies – depresja. U mnie, na ten moment, objawiało się to stałą obecnością łez pod powiekami, co zamieniło mnie w płaksę. Na dodatek użalającą się nad swoim losem, który … nie nagradza mnie za wysiłek wkładany w bój z Panem P.!
No, bo jak to? Przecież nie czekam bezczynnie na rozwój choroby, tylko ze wszystkich sił staram się stawić jej czoła! To sposobiąc się do walki z upierdliwym Panem P. zmieniłam mieszkanie na jednopoziomowe, a kanapowy tryb życia na sportowy. Przeszłam na wcześniejszą emeryturę, by mieć więcej czasu na pływanie, jazdę na rowerze i nordic walking. Zaczęłam pisać bloga o swojej walce z chorobą i zostałam ambasadorką ogólnopolskiej kampanii „Parkinson za zamkniętymi drzwiami”, w ramach której staram się szerzyć wiedzę na temat tej choroby. Dokładam tym samym swoją cegiełkę w zabieganiu o refundacje nowoczesnych terapii dla parkinsoników. Jasne, że robię to wszystko dla siebie, ale przecież i dla innych chorych. I co? Naiwnie myślałam, że Pan P. - choćby z szacunku dla ofiary – widząc te moje starania popuści cugli?
Fantasmagorie! Brutalna prawda jest bowiem taka, że choroba postępuje i nie bacząc na moje żabki (w wodzie) i rowerki (póki, co stacjonarne) zamienia nogi w granitowe kolosy. Ale od czegóż doktor Kleopatra, która specjalizuje się w popędzaniu kota Panu P. ? Ona zatem pochyliła się nad moim szpitalnym łóżkiem i błyskawicznie zaordynowała panaceum. Pół litra kapaniny z kroplówki dziennie, nie licząc kilku pomniejszych. W ten sposób stałam się pacjentką mało mobilną, za to rozdzwonioną: a to że nie leci, a to że leci za szybko, a to że piecze, że boli... Przywiązanie do łóżka denerwowało mnie, więc uprosiłam pielęgniarki (skąd one mają taką anielską cierpliwość?), żeby to półlitrowe novum szło na końcu, niejako na deser. Tym bardziej, że wsadziwszy na nos okulary odczytałam nazwę medykamentu: oto wieczór w wieczór odwiedzał mnie Amant(ix)! Setnie się ubawiłam tym odkryciem, które obwieściłam wszem i wobec, tak że za chwilę nikt już nie mówił inaczej o mojej głównej kroplówce, jak Amant właśnie.
Ja tymczasem musiałam się stopniowo przyzwyczajać do kolejnego mężczyzny w moim życiu. Zatem próbowałam wyobrazić sobie, jak do dzielonej ze ślubnym Tubylcem alkowy, gdzie kilka lat temu wdarł się Pan P., teraz wtrynia się jeszcze Amant... Nie wiedziałam już – śmiać się czy płakać!? Tyle tylko, że Pan P. wlazł pod kołdrę nieproszony, zaś Amantowi sama ją uchylam. I to nie oczekując żadnych namiętnych karesów! Bo Amant nie tyle mnie ma dopieszczać, ile wziąć się za bary z Panem P. Wtedy i ja będę szczęśliwsza, a cóż może być ważniejszego dla każdego amanta nad uszczęśliwienie kobiety? Kij ma jednak dwa końce, więc i mój w wenflon serwowany Amant ma swoje wady. Pewnie dlatego doktor Kleopatra chciała mieć oko na początki naszego współżycia... I choć to układało się zrazu nad wyraz pomyślnie, szybko okazało się Amant potrafi działać destrukcyjnie na psychikę. Tak to z lekami bywa: na jedno pomagają, na drugie szkodzą. Nogi mam lżejsze, ale nienasycony lekożerca, Pan P. łakomie oblizuje się na widok kolejnej strawy, jaką jest antydepresant.
A niech się udławi! Ja jednak nie chcę się martwić kolejnym lekiem w moim menu, tylko pilnuję codziennej gimnastyki rozciągającej. Przyuczony w szpitalu przez fachowe siły Tubylec został moim domowym rehabilitantem i co wieczór Pan P. poddawany jest swoistym torturom. Wspomagani przez Amanta (tym razem w pigułce) damy radę. Zresztą, czy jest inne wyjście?
PS. Pobyt w szpitalu przerwał mi monitorowanie losów „Wapiętnika” w konkursie BLOG ROKU. To oczywiste, że nie znalazłam się w dziesiątce blogów przechodzących do następnego etapu, ale Tubylec zapewnia mnie, że zamykałam pierwszą trzydziestkę. Dziękuję za wszystkie głosy, bo jak na debiutanta pośród 640 blogów to niezły wynik! A przy tym nadzieja, że Pan P. stał się znany szerszym kręgom, podobnie jak trudy współżycia z nim. Wszak nigdy nie wiadomo kogo dosięgną jego lubieżne macki.