"Błądzą wszyscy (ale nie ja)"

Lubimy uważać się za racjonalnych i dobrych. Przekonanie, że mamy rację i jesteśmy porządnymi ludźmi pozwala nam czuć się komfortowo. Jesteśmy w stanie wiele zrobić, aby zachować dobre mniemanie o sobie. Nawet jeśli fakty świadczą o tym, że się myliliśmy, potrafimy trwać przy błędnej opinii z zadziwiającym uporem. Gdy ktoś oskarża nas o zrobienie czegoś złego, wolimy przypisywać odpowiedzialność za to, co się stało innym ludziom lub zbiegowi okoliczności. To inni się mylą, to inni postępują niewłaściwie. My jesteśmy lepsi, mądrzejsi, bardziej sprawiedliwi. Ale przecież ci inni tak samo myślą o sobie. A ktoś przecież musi się mylić, ktoś też musi być sprawcą zła.

REKLAMA
Jak to się dzieje, że chętnych do posiadania racji i do właściwego postępowania jest aż tyle, a do błędów i egoizmu mało kto się przyznaje? Odpowiedzi na to pytanie udzielili w książce „Błądzą wszyscy (ale nie ja)” dwaj wybitni psychologowie społeczni – Carol Tavris i Eliot Aronson. Zwłaszcza ten drugi od lat szerzej znany jest w Polsce z podręcznika „Człowiek – istota społeczna” i redakcji pracy zbiorowej pod tym samym tytułem, a od niedawna także z autobiografii.
Teoretycznym fundamentem, na którym bazuję autorzy jest teoria dysonansu poznawczego. Ludzie motywowani są do tego, aby unikać rozbieżności między ważnymi informacjami. Nie można utrzymywać dwóch sądów, które wzajemnie się wykluczają, na przykład: „jestem dobrym człowiekiem” i „regularnie krzywdzę niewinną osobę”. Jeśli ktoś spotka się z takim zarzutem, ma kilka możliwości. Może odrzucić jeden z tych sądów, na przykład uznając jego głosiciela za niewiarygodnego i stronniczego. Łatwo się domyślić, że nie będzie to on sam, lecz ktoś, kto dokonuje negatywnej oceny. Może także przeformułować jeden z tych sądów tak, aby usunąć logiczną sprzeczność. W przytoczonym przykładzie jest kilka możliwości, z których najczęstsze miałyby taki mniej więcej sens: „nikogo nie krzywdzę, postępuję sprawiedliwie, bo ta osoba w pełni zasłużyła sobie na takie traktowanie”, „odpowiadam tylko na prowokację czy ewidentną podłość”. Zmiana pozytywnego przekonania na własny temat na „jestem złym człowiekiem” jest najmniej prawdopodobna. Jeśli miałaby dotyczyć samego sprawcy, to już prędzej byłoby to coś w rodzaju: „raz mi się zdarzyło, nie byłem wtedy sobą”.
Dysonansu można doświadczać i redukować w różnych obszarach życia. Niekiedy jedyną korzystną możliwością jest pozostawanie głuchym i ślepym na fakty. Wielu zwolenników wojny w Iraku w 2003 roku, którzy uwierzyli amerykańskim przywódcom, że chodzi o broń masowego rażenia rzekomo pozostającą do dyspozycji Saddama Husajna, do dziś jest przekonanych, że broń tę znaleziono. Przyznanie, że popierani przez nich republikańscy politycy kłamali, aby uzasadnić bezprawną i niepotrzebną wojnę, jest zbyt trudne i zbyt bolesne. Przyznanie się do błędu przez George'a W. Busha było dla niego zbyt trudne. Nawet, gdy kilkanaście agencji rządowych przedstawiło dane, z których wynikało, że zamiast zmaleć wzrosło zagrożenie terroryzmem w Iraku, liczba ofiar, także cywilnych, rośnie, a zachodnie liberalne wartości nie tylko nie zostały wprowadzone, lecz ustąpiły religijnemu fundamentalizmowi, prezydent wciąż upierał się przy tym, że zaangażowanie armii USA jest potrzebne i korzystne. Wyjaśniał, że żołnierze muszą dokończyć swoją misję. A więc, że wojna musi trwać, bo została kiedyś rozpoczęta.
Skłonność do usprawiedliwiania się i uchylania od odpowiedzialności za szkodliwe, niemoralna lub po prostu głupie działania nie dotyczy tylko osób, których decyzje wpływają na los milionów ludzi, choć gdy stawka jest wysoka, trudniej przyznać się do błędu. W obliczu oczywistych dowodów człowiek jeszcze gorliwiej próbuje uzasadnić, że ma rację. Jak opisywał to jeden z psychologów na podstawie obserwacji uczestniczącej, gdy koniec świata wieszczony przez pewną sektę nie nadszedł i kosmici nie zabrali wyznawców swoim pojazdem, członkowie sekty uwierzyli, że ich wiara uratowała świat i tym żarliwej werbowali nowych członków. Przyznanie, że się mylili i niepotrzebnie zrezygnowali z pracy, porzucili rodziny i rozdali cały swój majątek, byłoby zbyt bolesne. Trwanie w błędzie i lekkie tylko zmodyfikowanie historii okazało się o wiele łatwiejsze.
Warto podkreślić, że samousprawiedliwianie nie jest opowiadaniem kłamstw. Ludzie są głęboko przekonani do argumentów, które podają, choćby nie wiem w jakiej stały sprzeczności z faktami, logiką czy zdrowym rozsądkiem. Nielegalne posłuchiwanie przeciwników politycznych stanowiące istotę afery Watergate było przed ponad 40 laty z pełnym przekonaniem uzasadniane względami „bezpieczeństwa narodowego”. Podobnie dzisiaj zakrojone na gigantyczną skalę amerykańskie programy inwigilacji obywateli są uzasadniane „walką z terroryzmem”. Trudno przyznać się do czegoś złego – bezprawnej inwigilacji, by lepiej kontrolować wszelkie możliwe ogniska antysystemowej kontestacji, a nawet zbierać informacje, za pomocą których w razie potrzeby będzie można szantażować osoby publiczne.
Nie tylko postrzeganie teraźniejszości podlega zniekształceniom. W służbie obrony własnej wartości nawet wspomnienia są bezwiednie zmieniane. Autorzy przytaczają szczere oburzenie prezydenta Lyndona Johnsona, gdy jego adwersarze przedstawiali mu dowody, że w przeszłości wyrażał zupełne inne poglądy. Ta „zraniona niewinność” nie pozwalała mu zakończyć wojny w Wietnamie. Samoooszukiwanie sprawiało, że nie był w stanie przyznać się do błędu i zmienić zdania.
Najbardziej wstrząsającymi rozdziałami są chyba ten o wydobywanych wspomnieniach i ten wymuszanych zeznaniach. Pierwszy dotyczy tysięcy rodziców niesłusznie oskarżonych przez ich dorosłe dzieci o wykorzystywanie seksualne. Modna swego czasu wśród psychoterapeutów praktyka polegała na wydobywaniu wspomnień, a więc skłanianiu mających kłopoty z psychiką, na przykład depresyjnych, klientek do „przypominania” sobie rzekomo wypartych (zapomnianych) traumatycznych faktów z dzieciństwa. Adwokaci chętnie i skutecznie walczyli potem o wysokie odszkodowania, rujnując niewinnych ludzi finansowo, niszcząc ich opinię, a nierzadko też zdrowie i życie – gdy byli skazywani na długi lata więzienia.
Tymczasem racjonalnym psychologom, choć nie ideologicznym psychoanlitykom i niekompetentnym terapeutom, wiadomo, że traumatyczne doświadczenia nie są zapominane, lecz rozpamiętywane i wciąż na nowo boleśnie przeżywane, a jeśli łatwo ulegają zapomnieniu, to widocznie nie były traumatyczne.
Gdy skala tego procederu odzyskiwania wspomnień i dowody na fałszywość tych wspomnień okazały się oczywiste, większość psychoterapeutów nie była skłonna przyznać, że się myliła i poważnie zaszkodziła wielu ludziom. Bagatelizowali skalę zjawiska, zaniżali liczbę (w dobrej wierze) nietrafnych diagoz i wciąż podtrzymywali, że to nie ich sugestia i użycie niewłaściwych technik psychoanalitycznych doprowadziły do wysypu tych nieprawdopodobnych, choć dochodowych historii. Proceder ten mógł mieć miejsce przez wiele lat, bo bardziej sceptyczni psychologowie obawiali się, że zostaną posądzeni o obronę kazirodców i pedofili, a rzekome ofiary oprócz perspektywy dużych pieniędzy dostawały też wygodne wyjaśnienie, dlaczego nie radzą sobie w dorosłym życiu. To rodzice, a nie oni sami, byli według tej narracji o „wypartej traumie”, odpowiedzialni za to, że sobie nie radzą, doświadczają poczucia bezsilności i bezwartościowości. „Nie radzę sobie, bo za słabo się staram, nie pracuję nad sobą” jest wersją znacznie mniej atrakcyjną niż „Skrzywdziły mnie bliskie osoby, od których byłam zależna, więc nie jestem sama sobie winna”.
Drugim skandalicznym obszarem związanym z samoousprawiedliwianiem jest wyciąganie zeznań od podejrzanych. Przekonanie, że ktoś jest winny, choć nie ma na to dowodów, często jest wystarczającym powodem, by za wszelką cenę i wszelkimi sposobami, przez manipulację, nacisk, kłamstwa i psychiczne znęcanie się (na przykład przesłuchania trwające przez kilkadziesiąt godzin bez przerwy) wydobyć od zatrzymanego przyznanie się do winy. Nawet jeśli później zostanie wycofane, to i tak zazwyczaj, w połączeniu z przekonującą argumetnacją prokuratora, wystarczy ławie przysięgłych, by uznać oskarżonego winnym przestępstwa, co staje się podstawą do wydania wyroku. Ponieważ zwłaszcza w przypadku najcięższych przestępstw – gwałtów i zabójstw aparat ścigania i wymiar sprawiedliwości są pod dużą presją, nikt nie chce przyznać, że posądzono o zbrodnię niewłaściwą osobę. „Skoro go zatrzymaliśmy i ostro przesłuchujemy, to musi być winny, bo inaczej to my okazalibyśmy się niekompetentni” – zdają się myśleć śledczy. Autorzy przytaczają nawet publiczną wypowiedź pewnego wysoko postawionego urzędnika, który stwierdził, że nigdy nie oskarżają i nie skazują niewinnych. W myśl takiej logiki, każdy oskarżony jest winny i należy jak najszybciej zmusić kogoś do przyznania się.
Rozwój badań DNA sprawił, że w wielu sprawach udało się wykluczyć jakikolwiek udział osób, które zostały skazane i odsiedziały wieloletnie wyroki. Nawet jednak w takich przypadkach, już po znalezieniu dowodów niewinności, spędzali jednak wiele miesięcy w więzieniu, bo dysonans był tak wielki i niechęć do przyznania się do błędu tak przemożna, że procedury trwały długo, a i wymazanie wyroku niekiedy nie przynosiło przekonania o niewinności ofiary u tych, którzy przed laty niesłusznie ją oskarżyli.
Jak to się dzieje, że niewinni ludzie się przyznają do przestępstw, których nie popełnili? Dysonans związany z tym, że przesłuchujący ich stróże prawa mogliby być nieuczciwi, kłamać w sprawie rzekomych dowodów lub zeznań świadków jest zbyt duży. Ponadto, gdy przesłuchiwana osoba jest niewinna, nie domaga się adwokata i łatwiej nią manipulować. Niekiedy, zwłaszcza gdy w czasie popełnienia przestępstwa była nietrzeźwa lub pod wpływem narkotyków, daje sobie wmówić winę. Kiedy indziej zaś załamuje się pod wpływem nacisku śledczych i traci siłę woli niezbędną do odmawiania podpisania zeznań lub przyjmuje za prawdziwą wersję powtarzaną przez policjantów dziesiątki razy. Może też w swojej naiwności uwierzyć, że gdy się przyzna, to – zgodnie z obietnicą – zostanie uwolniona lub ukarana tylko mało dotkliwie.
Przytoczone w książce dane świadczą o dużej skali wymuszonych przyznań się do winy. To są tysiące przypadków, a surowość wyroków w niewielkim tylko stopniu oddaje wielkość krzywdy i cierpienia, które stały się udziałem skazanych i ich rodzin. W kraju, którego większość stanów przewiduje karę śmierci powinien to być silny argument za jej zniesieniem. Prawdopodobnie dziesiątki, jeśli nie setki niewinnych osób zabito w majestacie prawa i w żaden sposób nie można im już tego zadośćuczynić.
Samousprawiedliwianie ma miejsce nie tylko w sferze publicznej. Ludzie pozostający ze sobą w konflikcie rzadko obarczają za jego powstanie, utrzymywanie się, eskalację czy negatywne konsekwencje siebie samych. Zazwyczaj winę przypisują drugiej stronie konfliktu. Rozchodzący się kochankowie czy rozwodzący się małżonkowie nawzajem oskarżają się o najgorsze podłości, przypisują sobie nawzajem najgorsze intencje, uznają za skrajnych egoistów, manipulatorów, zdrajców. Zdradzający obarczają zdradzanych winą za własną zdradę, puszczalskie osoby zarzucają oszukanym partnerom zaborczość, a domowi tyrani uzasadniają własną przemoc dbaniem o dobro ofiary. Agresorzy wyjaśniają, że odpowiedzieli na wcześniejsze niedopuszczalne zachowanie zaatakowanych, a wszyscy czują się oszukani, bo na początku związku mieli do czynienia z osobą miłą, czułą, łagodną i kochającą, która z czasem „pokazała prawdziwe oblicze” – od początku była „wszawą kreaturą” i „podłą żmiją”. Wyssała krew, strzyknęła jadem, skrzywdziła i zasługuje na jak najgorsze potraktowanie. Porzucenie czy rozwód to za mało. Należy ją pozbawić prawa do dzieci, bo przecież „ktoś taki” z pewnością będzie miał na nie zły wpływ.
Słuchając wersji obydwu stron można mieć wrażenie, że są to dwie różne sytuacje, bo historie, choć opowiadane niewątpliwie szczerze i z pełnym przekonaniem, nie przystają do siebie. Kobieta przedstawiana przez byłego partnera jako cwana uwodzicielka sama uważa siebie za ofiarę gwałtu. Mężczyzna, który według jego słów nosił ukochaną na rękach i wszystko dla niej poświęcił, według niej więził ją w niewidzialnej klatce i traktował jak swoją własność. Dzieci, które czują się niekochane, niezrozumiane i odrzucane, przez rodziców uważane są za niewdzięczne, bo przecież „dostawały wszystko”. Każdy, każda i każde jest przekonany, że ma racje, że został skrzywdzony, niesprawiedliwie potraktowany i należy mu się sprawiedliwość. Wszyscy we własnych oczach są niewinni, przez innych zaś obarczani odpowiedzialnością.
Tak oczywiście być nie musi. Nie każdy związek się rozpada i nie każda relacja zmierza w kierunku destrukcji i wzajemnej wrogości. Można świadomie przyjmować odpowiedzialność, ale to jest znacznie trudniejsze, niż obarczenie nią kogoś, do kogo ma się żal, urazę. Łatwiej jest się mścić niż uznać własny udział w tym złu, które się dokonało. W książce Tavrisa i Aronsona znajdujemy mnóstwo przykładów irracjonalności motywowanej egotystycznie (obroną samooceny), niewiele podpowiedzi, jak tej pułapki jednostronności skutecznie uniknąć. Jednak gdyby to było łatwe, ludzie, zwłaszcza bliscy sobie, nie raniliby się wzajemnie w tak spektakularny sposób. Nie zmienialiby swoich wspomnień aż do punktu, w którym po trzydziestu latach małżeństwa, przez długi czas szczęśliwego i udanego, nie wypowiedzieliby czegoś tak okrutnego, jak: „nigdy cię nie kochałem” czy „od początku nie rozumieliśmy się co do natury naszego związku”. Dysonans poznawczy pomiędzy wspomnieniem dawnej miłości i namiętności a piekłem obecnej nienawiści i pogardy okazuje się zbyt silny, aby zachowywać to, co mogłoby zostać dobrego – wspomnienia wielu szczęśliwych dni, miesięcy, lat.
Książka jest świetnie, przystępnie, wciągająco napisana i przetłumaczona. Polecam ją nie tylko studentkom psychologii, lecz także laikom, zainteresowanym mechanizmami funkcjonowania naszej psychiki, zawiłościami relacji międzyludzkich i ich zmiennością, a także osobom, które są lub chcą się znaleźć na ścieżce samorozwoju. Nie oczekujcie jednak poradnika, bo to kompetentna popularnonaukowa relacja z dziesiątków badań, odwołująca się do zjawisk z życia. Czyta się ją dobrze nawet bez zaglądania do 272 przypisów czy trzycyfrowej bibliografii. Jednak zamieszczenie ich na końcu każdego z ośmiu rozdziałów, jej zaś – na końcu daje zarówno możliwości uzyskania dodatkowych informacji, jak i swego rodzaju rękojmię naukowej rzetelności, przynajmniej tym, którym same nazwiska autorów nie wystarczą.
Na zakończenie jeszcze przywołam metaforę, do której naukowcy wielokrotnie powracają na kartach książki. Wiele razy siedzimy na szczycie piramidy. Od tego, po której jej ścianie zjedziemy na dół zależy, gdzie wylądujemy. Gdy zaczynamy jechać, nie ma już odwrotu. Dlatego też nasza perspektywa tak bardzo może się różnić od tej, którą mają ci, którzy zjechali po innej ścianie. Każdy widzi co innego i nie jest w stanie zobaczyć tego, czego świadkiem jest ten inny.
Jednak im bardziej samoświadomi, samokrytyczni i refleksyjni jesteśmy, tym większe szanse, że zajrzymy do wnętrza piramidy. A lektura umożliwia nam otwarcie oczu na to i owo, wierzcie mi.
Carol Tavris i Eliot Aronson: Wszyscy błądzą (ale nie ja). Dlaczego usprawiedliwiamy głupie poglądy, złe decyzje i szkodliwe działania, Wydawnictwo Smak Słowa, Sopot 2008.