Po publikacji kolejnych taśm coraz więcej wiemy o sposobach uprawiania zakulisowej polityki przez członków polskiego rządu i innych ważnych instytucji. Mocno potoczny język polityków i urzędników w trakcie biesiady nie jest niczym zaskakującym. Wykształconym ludziom, którzy doświadczyli rozluźniającego działania trunków zdarza się bez ograniczeń korzystać z bogactwa współczesnej polszczyzny. Jednak już treści, które tym językiem głoszono, wydają się, delikatnie mówiąc dosyć zaskakujące.
adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor kwartalnika "Psychologia Społeczna"
Oto słuchaczki i słuchacze radia ZET w niedzielny ranek dowiedzieli się na przykład, że minister spraw zagranicznych uważa sojusz z USA za „szkodliwy” dla Polski. Obrazowy sposób, w który wyraził opinię, jak to jesteśmy wykorzystywani przez naszego najmożniejszego sojusznika, znalazł wyraz w licznych internetowych memach. Oprócz komentarzy otwarcie jadowitych pojawiły się również przewrotnie przychylne: Radosław Sikorski nie jest aż takim naiwniakiem, na jakiego pozuje. Dlaczego jednak zatem firmuje taką niekorzystną i uwłaczającą naszej narodowej godności politykę zagraniczną?
Wątków i związanych z nimi niewygodnych pytań można wyciągnąć i postawić więcej. Samo to jedno przywołane nagranie doprowadzi zapewne do dymisji ministra Sikorskiego. Suma nagrań i związanych z nimi kompromitujących informacji prawdopodobnie spowoduje upadek całego rządu Tuska, a w perspektywie – wobec wyjścia PSL z koalicji i niemożności skompletowania rządu PO – przedterminowe wybory. Władzę przejmie PiS, zapewne wespół z Nową Prawicą. Jeśli komuś te ultraprawicowe i ultrakonserwatywne rządy przestaną być na rękę, to sposób odsuwania od władzy jest już przećwiczony. Bo przecież trudno uwierzyć, żeby politycy PiS i KNP rządzili w pełni transparentnie. Technika nagrywania robi zaś postępy, a mnogość kanałów publikacji zapewni szybkie wywołanie kolejnej afery.
Warto przypomnieć, że istnieją media, które uprawiają okolicznościowe dziennikarstwo na skróty. Jeden z tygodników ma tutaj długą tradycję. Publikacja na początku 1996 roku artykułu „Kłębowisko żmij” o rzekomych kontaktach ówczesnego premiera Józefa Oleksego ze szpiegiem Afganowem pogłębiła kryzys polityczny, który wywołało oskarżenie premiera o zdradę z mównicy sejmowej przez Andrzeja Milczanowskiego. Przypomnijmy, że rząd Oleksego podał się wówczas do dymisji. Sam Oleksy został oczyszczony z zarzutów.
W tamtym czasie prezydent Aleksander Kwaśniewski w telewizyjnym wywiadzie prowadzonym przez Jolantę Pieńkowską dwukrotnie, wprowadzając w wyraźną konsternację zaskoczoną dziennikarkę TVP, nazwał tygodnik „Wprost” „ubecką mutacją”. O ile wiem, nigdy nie został za to pozwany.
Tomasz Lis w tekście „Gdybym miał te taśmy” analizuje naruszenie standardów rzetelnego dziennikarstwa oraz sugeruje możliwość instrumentalnego wykorzystania „Wprost” do walki politycznej, nie wykluczając wręcz zaangażowania się w nią samych dziennikarzy. Nie będę powtarzał tych argumentów. W większości uważam je za trafne. Weryfikacja źródeł informacji, uwzględnienie kontekstu, w jakim się ona pojawia oraz intencji informatora wydaje się niezbędna do zachowania profesjonalnego charakteru publikacji.
Minęło 18 lat i redaktorzy naczelni tygodnika „Wprost” zmieniali się kilkakrotnie. Jednak skojarzenie z tamtą udaną (sic!) próbą obalenia rządu, wtedy składającego się z polityków SLD i PSL, nasuwa się nieodparcie. Analogia między przełomem 1995/1996 a czerwcem 2014 jest odległa i w czasie, i jeśli chodzi o użyte środki. Rozwój wypadków związanych z aferą podsłuchową pokaże, na ile jest w ogóle zasadna.