O wannach w teatrach wrocławskich jako rekwizytach centralnych, kondensacyjnych, zagęszczających narrację, sytuujących dialogi, uzasadniających niekompletność szat pisałem już przed laty. To w tym fragmencie armatury Szekspir ułożył Senatora we Współczesnym, to tam Przybyszewska unurzała Czarnika w Polskim, to tam Witkacy ujawnił nagą Dytko, w czerwcu 2011, Na Strychu. Jednak na Małej Scenie WTW wariant konserwatywny, z żelaznym zbiornikiem, ustąpił ekstremum, jakim okazał się brodzik. W nim to, wokół niego, rozgrywał się rodzinny dramat, już to realistyczny, już to wydumany.
adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor kwartalnika "Psychologia Społeczna"
Emocjonalny lub fizyczny brak ojca w rodzinie, zazdrość rodzeństwa o matkę, konflikty z tego powodu, niesnaski i nienawiści – wszystko to znane jest wielu z Was, jeśli nie z doświadczenia, to z obserwacji lub opowieści. Każdemu takiemu uczestnikowi życia rodzinnego wydaje się, że to jego życie jest ciężkie, że jemu w stopniu niesprawiedliwie wielkim została odmówiona słusznie należna miłość, czułość, uwaga i uznanie. Siostrze i Bratu, tytułowemu (tytularnemu?) Gałganowi wydawało się podobnie. Strategia obrana przez każde z nich była jednak inna. Ona starała się wykorzystać swoją pełnosprawność, on – kalectwo.
Krwawe rozwiązanie, które sprawiło, że z wodą z brodzika mieszała się krew ze śliwkowych pomidorów, a keczup lał się z ran, było jedynie kulminacją, dwukrotną, dodajmy, jako że rodziców zawsze jest jednak co najmniej dwoje. Napięcie w spektaklu Eweliny Marciniak oscylowało między monologami raz zderzającymi się ze sobą, raz rozmijającymi, a muzycznymi przerywnikami pełnymi absurdalnych treści. Rywalizacja między rodzeństwem, wzajemna niechęć i złośliwości znalazły chwilowy kres gdzieś w fizycznej bliskości niewiadomego pochodzenia i o nieznanym do końca charakterze. Ze wszystkich niesamowitych zwrotów i zaskoczeń chyba najzabawniejszym było palenie papierosów niczym Janda, tak ta sama Krystyna Janda, która bloguje tu zaraz obok, może parę pięter wyżej. Ta zachłanność, ta zmienność z sekundy na sekundę, ta przewidywalność po latach!
W rolę Siostry, ostatecznie także aktorki znanej jako reporterka z „Człowieka z marmuru”, wcieliła się Maria Kania (nie bloguje tutaj, może by mogła?). Ekspresywne aktorstwo, intensywny kontakt na mini-scenie bez proscenium, oddech, dotyk, pytania drążące głęboko kierowane do konkretnych widzów – wszystko to podnosiło intensywność i tak już mokrej i krwawej sztuki. Ela wzdragała się przed lecącą wodą. Po doświadczeniach w Ad Spectatores z kawą i innymi specjałami lecącymi ze sceny mieszczącej się na wyciągnięcie ręki niby nic nie powinno już poruszać. A jednak bliskość wody, bliskość pomidorowej krwi, bliskość ciała… Aktorka wykazywała nie tylko kunszt zawodu (profesji, nie – rozczarowania), lecz również znakomitą sprawność fizyczną. Że o odporności na chroniczne zamoczenie i sceniczny bałagan nie wspomnę.
Towarzyszący jej, uzdolniony instrumentalnie i wokalnie, młodszy brat (gościnnie występujący w WTW Grzegorz Dowgiałło) łączył złośliwość z cierpliwością w konkurencji z siostrą o uwagę matki, by ostatecznie, choć nie na pewno, sięgnąć po rozwiązanie ostateczne, choć na pewno nie najkorzystniejsze. Oboje aktorzy tworzyli zgrany duet. Długo zastanawialiśmy się z Elą, jak to sobie po spektaklu wzajemnie wyznaliśmy, czy niepełnosprawność była udawana czy prawdziwa. W końcu okulary zostały zdjęte i wątpliwości rozwiane. Poruszanie się po częściowo wypełnionej wodą scenie, odnajdywanie rekwizytów, posługiwanie się mikrofonem i keyboardem – wszystko to wychodziło znakomicie, choć zapewne wymagało wielu prób i to szczególnego rodzaju. W dodatku ładnym głosem nadawał artystyczną rangę banalnym z pozoru zdarzeniom, takim jak przewrót do tyłu. Konwencje muzyczne zmieniały się i miały dużą rozpiętość. Stanowiły miłe zaskoczenia i niespodzianki ilustrowane z dużym animuszem i gibkością przez siostrę, tę samą, o którą śpiewający Gałgan był tak bardzo zazdrosny.
Warto podkreślić, że oprócz walorów aktorskich, scenograficznych i muzycznych, przedstawienie zostało stworzone w oparciu o narrację przestawioną ciekawym, współczesnym językiem. Tekst Jarosława Murawskiego przypominał trochę prozę Doroty Masłowskiej czy Lidii Amejko. Dużo w nim było absurdalnego humoru, obrazoburczych skojarzeń, zabawy słowem, podrasowanej literacko dosadności. Oto tylko kilka, niekoniecznie dokładnych, cytatów, jak dla mnie smakowitych: „Oddziały Księcia Popiełuszko, który spadł z konie i utopił się w Wiśle…”, „Bezoki cyklop, który macał po podbrzuszu każdego wchodzącego do pokoju…”, „Ale to tylko my kobiety rozumiemy takie rzeczy, bo my opieram się na niuansie. Mężczyźni rozpętują wojny, a musimy potem to wszystko sprzątać”, „Co ja ci takiego zrobiłam, że musisz mnie fałszywie wyśpiewywać”, „Ojciec wziął na siebie całą winę za śmierć matki i dla nas nie zostawił już nic”, „Trzeba to spuszczenie przyjąć, jeśli jest się kobietą, a potem wydalić ustami w rozmowie z koleżankami”…
Tekst tekstem, ale ten mały teatr był zadziwiająco pełny w każdej warstwie. Nie na darmo krew i plamy na sukni, zazwyczaj zwiastujące końcówkę spektaklu, tutaj pojawiły się na początku, jeszcze przed rozpoczęciem właściwej akcji, właściwie jako element scenografii. Zapowiadały, że będzie gęsto. I rzeczywiście, woda i krew zamieniły się w ciało na Małej Scenie, w czerwcu, przed wakacjami, na początku lata.